niedziela, 26 czerwca 2011

Grossglockner - Wielki Dzwonnik ~3700 z 3798 m

czerwiec, anno domini 2011

Okrutny Grossie podrap mnie po nosie!
Podwójny wierzchołek najwyższego szczytu Austrii zobaczyłem tylko raz... i to od dołu. Gdy serpentyny Hochalpenstrasse doprowadziły nas do widokowego parkingu przy lodowcu Pasterzy, Dzwonnik wychylił się spośród chmur chcąc jakby zobaczyć kto to przymierza się, by podrapać go czekanem po nosie. Potem schował się na dobre w swym białym, wietrznym i niedostępnym świecie, jakby niezainteresowany całą tą zabawą. A my jak mrówki wśród korzeni ogromnego dębu ruszyliśmy w górę, powoli brnąc w kierunku jego korony.  


Zdjęcia: Natalia Tomasiak



Hochalpenstrasse
Malowniczą alpejską trasą prowadzącą z Dolomitów do Wysokich Taurów pokonaliśmy jeszcze wczorajszego popołudnia. Po zmroku minąwszy Heiligenblut dotarliśmy do bramek płatnej (30€) trasy "tysiąca i jednego zakrętu". Tu rozkmina, bo droga o tej porze niby zamknięta, ale szlaban otwarty, tylko że nad szlabanem kamera więc wizualizuje się nam obraz  bezwzględnych rakuskich oberlojtnantów rujnujących nasz skromny budżet bezwzględnym mandatem. Śpimy więc ciut niżej bramek na schludnym do obrzydliwości (typowe dla AT) leśnym parkingu. Noc spędzamy wygodnie, ale prognozy na sobotę nie wróżą nic dobrego, w dodatku rano mijają nas zjeżdżające z góry, zasypane śniegiem auta, brrr...

Droga alpejska, to przygoda sama w sobie. Niezliczona ilość serpentyn wijących się pośród niezliczonych szczytów i dolin, nachylenia, które często zmuszają do jazdy na pierwszym biegu, tunele, w które wjeżdżając trzeba liczyć się ze zmianą pory roku i widoki, które są w stanie rozładować baterie w aparacie. A wśród tego nieskończone rzesze motocyklistów... 


Pasterze Glacier 
Największy lodowiec Austrii i wschodnich Alp robi raczej ponure wrażenie. Od lat trzydziestych, kiedy zboczem doliny poprowadzono nad nim drogę, lód stopniał tak drastycznie, że jego poziom obniżył się o ponad 200 metrów i kolejka prowadząca ówcześnie na jego cielsko, zmusza dziś do kilkunastominutowego spaceru. Wraz ze stratą miąższości, lodowiec cofną się  wgłąb doliny i ta, kiedyś wypełniona widocznym już tylko w reklamowych folderach turkusowym cielskiem lodowca, pokryła się szarą i brudną, kamienisto - błotną moreną. 
To chyba jedno z niewielu nieuporządkowanych i brzydkich miejsc w pedantycznie czystej Austrii...

W dół, czyli do góry
My po szybkim przepaku ruszamy w dół w kierunku brunatnej moreny  lodowca i omijając jego wyraźnie widoczne szczeliny zmierzamy w stronę zachodniej ściany doliny. Morena boczna jest sypka i stroma, niewygodna do podejścia, ale szybko pod vibramem pojawia się lita skała. 
Odzyskawszy wysokość straconą na zejście do lodowca po przeciwnej stronie doliny i meldujemy się na rozstaju szlaków. Pierwszy prowadzi prosto w kierunku szczytu, to wspinaczkowa (II-III) grań wystająca wysoko ponad lodowiec i kończąca się nieco powyżej Herzoga na wysokości około 3500 metrów. My wybieramy drugi wariant, nieco okrężny ale po lodowcu z którym chcemy się trochę obyć. Ścieżka trawersuje najpierw ponad a potem poniżej  stromych lodowych taflami i zahaczając o skalną grzędę prowadzi dalej prosto w górę, aż pod skalne ramię na środku doliny. 

Gdy docieramy pod skalne ramię, z chmur wyłania się bryła Erzherzogs Johann Hutte i ten widok kusi nas by iść zwodniczo łagodnym i przyjemnym kotłem prowadzącym wprost do schroniska. Mapa jednak wyraźnie prowadzi w lewo, naokoło skalnego żebra i przy tej ilości śniegu możemy się tylko domyślać co kryje się w podstępnym kociołku. Ostatnie kilkaset metrów to płaska i łatwa ale trochę eksponowana grańka przechodząca na koniec w śnieżne podejście pod sam schron. To ostatnie pokonujemy prawie na czworakach, brnąć w głęboko zapadającym się śniegu i dysząc ciężko. 


Nie ma w czym umyć zębów, ale można zamówić piwo i syty obiad...
Czyli schronisko po austriacku...  przytulne, bardzo ciepłe i dla posiadaczy Alpenverein zaskakująco tanie (15€ za nocleg). Nasz plan zakładał jednak biwakowe przetarcie przed Kaukazem, więc po kilku kwadransach z nosami na kwintę opuszczamy ciepłe schronienie. Smaganych huraganowym wiatrem przechodzą nas dreszcze, na postawienie namiotu w otwartym terenie nie ma najmniejszych szans, okopanie też nie należy do zadań wykonalnych ze względu na betonowo twardy śnieg. Przytulamy się do schroniska szukając wszelkiej możliwej zasłony od wiatru. Okopani i przywiązani każdym możliwym odciągiem ciśniemy się w naszych kusych wigwamikach. Huraganowy wiatr nie ustaje na moment targając tropikiem jak wściekły byk, a ja mam wrażenie że często dociera daleko wgłąb mojego śpiworka. 


"Śpimy" krótko, o 4 rano nikt z tak wczoraj wesołych, hałaśliwych i obdarzonych dostatnimi brzuszkami rakuszanów nie kwapi się żeby nawet otorzyć oko. My ruszamy podrażnić Dzwonnika choć troszkę. Porywy wiatru raz po raz rzucają nas na ziemię, z trudem pokonujemy odcinek do płaskiej grani pod Kleinglocknerem i trzymamy się zdala od jej krawędzi by nie potracić głów. Podchodzimy jeszcze trochę żlebkiem prowadzącym dalej do skalistego wierzchołka. Żleb nie daje jednak najmniejszej zasłony od wiatru. 
Wobec tego z czystym sumieniem zarządamy odwrót. 
Grossglockner - piękna choć okrutna góra w pełnej ale odkrytej
przed nami tylko na krótko okazałości.
Zejście okazuje się bardziej problematyczne niż myśleliśmy. Najpierw bezmyślni rakuszanie  zelektryzowani przez przewodnika komendą do odwrotu ze schroniska rzucili się wszyscy jednocześnie do wyjścia, depcząc po sobie i po sprzęcie i przeciskając się bezpadronowo. Potem teren zaskoczył nas niespodziewanie, mimo że szliśmy nim niecałą dobę wcześniej. Padający deszcz odkrył lód i utrudnił pokonanie stromych ścian lodowca. W pewnym momencie moje raki odmówiły posłuszeństwa, dzięki czemu miałem drugą już chyba w życiu okazję by poczuć się jak kot bez pazurów rzucony na blaszany dach. Ostatecznie jednak zejście zakończyło się sporą dawką cennego obycia z terenem, okropnym zmęczeniem i stanowczymi deklaracjami, że na Grosa przez Pasterzy już nigdy więcej!:) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz