czwartek, 3 maja 2012

Czarnohora - ukraińskie Karpaty Wschodnie

maj, anno domini 2012 
Majówka pisana cyrlicą
Czyli szybka wycieczka w najwyższe z pasm ukraińskich połonin - granią od ponurych ruin niegdyś najwyższego budynku w (niegdyś) Polsce - obserwatorium astro-meteo na szczycie Pop Ivan (2022м h.p.м.), aż po wyrastający z iglasto-bukowych lasów dach Ukrainy - Howerlę (2061м h.p.м.)

Na wschód...
Wyjazd za wschodnią granicą już sam w sobie oznacza niezłą przygodę. Nie figurując w dowodzie rejestracyjnym jako właściciel własnego auta, oprócz zielonej karty muszę na gwałt załatwić upoważnienie (uwaga!) notarialne do użytkowania pojazdu, wraz z jego tłumaczeniem (uwaga!) przysięgłym na język ukraiński! Jakimś cudem wszystko udaje się ogarnąć w 1,5 dnia - efekt 3 kartki, jedna za 60zł (notariusz) i dwie kolejne za 90zł (tłumaczenie). Z tych ostatnich kompletnie nic nie rozumiem, ale jedziemy!


Po drodze
Zaglądamy w miejsca, które obiecałem sobie już dawno. Słowackie kresy wschodnie czyli Zemplinska Sirava, nad którą udaje nam się zażyć odrobiny słonecznego relaksu, tuż po kąpieli w dość jeszcze rześkiej wodzie. Odpocząwszy trochę nad wodą, jedziemy ciut dalej nad kolejne jeziorko i na spacer nad słowackie Morskie Oko. Przed wieczorem ruszamy w stronę granicy gdzie nie bez lekkiego niepokoju pokonujemy pomału kolejne, bezsensownie powolne etapy kontroli celnej. W końcu jednak po zaledwie 1,5h z ulgą mijamy ostatni szlaban przejścia Vysne Nemecke - Uzhorod. Uczucie ulgi zaburza chyba jedynie myśl o tym, że niedługo tą samą granicę trzeba będzie jakoś sforsować w odwrotnym kierunku...


Ukraina - asfaltu niet!;-)

Wśród osobliwości krainy naszych wschodnich sąsiadów, jedziemy po dziurach w jej głąb. Na wschód, trochę na południe w kierunku granicy Węgier i Rumunii. W miarę jeszcze dobrą drogę M23 nieopatrznie gubimy przejeżdżając na południową stronę Cisy - najwyraźniej zapomnianą przez Boga, a na pewno przez służby drogowe. Prędkość spada do 20km/h (max!) a bujanie samochodu przypomina przejażdżkę na safari. Zapada zmrok i nie mając szans na żaden sensowny biwak zaczynamy tracić humor, ale akurat wtedy przy "drodze" wyrasta jakiś "motel". Humor poprawia się nam od razu, zwłaszcza gdy przed nami ląduje pyszne ukraińskie piwko. Sala recepcjo-restauracji zaczyna zapełniać się gośćmi, jak widać po pojazdach zaparkowanych na parkingu lokalnymi - przeważają łady, w większości ze świecącymi neonowo ulepszeniami;-)    


Rano budzimy się wyspani, jesteśmy cali i zdrowi, mamy wszystkie organy na miejscu. Na dole nietknięty czeka mój stary mercedes, oraz śniadanie, które odnajduje się po chwili, mimo podejrzeń że zaginęło w okazałym brzuchu czyniącego poranne obowiązki kelnero - stróża. Ruszamy w dalszą drogę po wertepach kierując się na Vinohrad i dalej malowniczą drogą wzdłuż Cisy już trochę szybciej kierujemy się na Chrust i Rahviev. Przy drodze kupujemy owoce i zapytawszy o "domace" winko zostajemy zaproszeni na sutą degustację kilkunastu rodzajów domowych trunków przechowywanych w butelkach typu PET obowiązkowo ściśniętych przed zakręceniem by wypompować z nich powietrze. Po degustacji mam wątpliwości co do tego czy mogę prowadzić, ale nie mając wyjścia ruszamy dalej odbijając w stronę zupełnie już dzikiej Ukrainy, drogą prowadzącą do wsi Howerla i naszej "bazy" wsi Luhy. 
Dziurawą szutrówką jedziemy dokładnie tyle ile wytrzymują moje nerwy rozdrażnione głośnym pojękiwaniem nadwyrężanego zawieszenia. W jednej z zagród pytamy o możliwość pozostawienia auta na kilka dni, jest lekkie zdziwienie, ale nie ma problemu. Ośmieleni tak korzystnym obrotem spraw, z użyciem słowa "hrywny" pytamy, czy po powrocie możemy liczyć na domowy obiad. Zdziwienie...ale nie ma problemu;-) Spakowawszy plecaki i rozdawszy rodzinie naszych gospodarzy kilka piwek ruszamy w drogę.

System zabezpieczeń w postaci zasłon i kolczatki;-)
Dobry den'!
- Dozvil mate?
- Dozvil?! Nieee... (uśmiech durnego Polaka)
- Hmm...a kudy wy ydete? Pop Ivan? 
- Tak...
- Hmm...a ta holka tvoja? (uśmiech pokazującego swoje złote zęby Ukraińca)
- Moja...
- Hmm...nu to paszli, shchlaslyvoi dorohy!
- (-:
Tak mniej więcej wygląda kwestia obowiązkowego zezwolenia na wstęp do strefy przygranicznej. Dalej robi się już trochę dziko...
Połoniny Krokusowe;-)
Dojście na grań Czarnohory z wioski Luhy zajmuje nam całą drugą połowę dnia. Ponad doliną, łagodną pokrytą łąkami krokusów Połoniną Hawarienka dostajemy się na sąsiadujący z Popem szczycik Waskul. Dzień kończymy biegiem na jedną z widokowych polanek aby oglądać zachód słońca. Na granicy piętra kosodrzewiny i odsłoniętej kopuły Popa rozbijamy  biwak i w spokoju, przez cały dzień nie spotkawszy nikogo grzejemy się przy  ognisku. 

Pop Ivan 
Rano budzimy się dość wcześnie i ...hmm, prawie od razu zdobywamy szczyt. Tam pierwsi ludzie, nie jest ich wielu, ale to wyraźna oznaka, że Ukraincy lubią swoje góry. Biały Słoń jest dość straszny, ale widok na okolicę (aż po śnieżne Rumuńske pasma Maramuresz i Rodniany) - piękny.











 
Fajne zdjęcia i historia Białego Słonia
Internetowa mapa Czarnohory



Grzbietem z Czarnohory do Howerli
Ruszamy szlakiem wiodącym łagodnymi pagórkami rozłożystych, miejscami zaśnieżonych jeszcze połonin. Jest bezwietrznie, temperatura i pogoda idealna do marszu, choć jak widać, o udar chyba nie trudno;-) Z rozbawieniem mijamy zapalonych (lub zagubionych) ukraińskich zapaleńców śnieżnego szaleństwa (akcent na słowo szaleństwo;-) Nasz sezon zimowy zakończyliśmy tydzień temu i ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, że dla nas był to najwyższy czas! 
gorące chłopaki...z tyłu, na plecaku tego w zbroi dyndał jeszcze kask typu "full-face";-)
piramidalny szczyt Howerli
Dojście z Popa w okolicę Howerli zajmuje nam dobre 8h. Po drodze mijamy zaśnieżone jeszcze Jeziorko Niesamowite, rdzawe, druciasto-kolczaste pozostałości fortyfikacji z czasów II WŚ, no i zaznaczone na mapie źródełka, z których jednak brakuje jednego czy dwóch. Niedostatek źródlanej wody rekompensujemy sobie topiąc śnieg do picia a potem jeszcze kąpiemy się w nim gdy temperatura powietrza osiąga maksimum. Spotykamy kilkunastu turystów, większość z Ukrainy, mimo, że ubrani i wyposażeni trochę jak nasz filmowy Edi, to uśmiechnięci i sympatyczni. Spotykamy też kilku westmanów mówiących naszym rodzimym językiem, ale oprócz nich dalej zdecydowanie najwięcej jest krokusów.
Howerla szczyt (2061м h.p.м.)
Szczyt zdobywamy w stylu alpejskim;-) podchodząc po śnieżnej płani na wierzchołek "przybrany" różnymi wątpliwej wartości estetycznej dziwactwami. Na górze dmucha, więc wraz ze słońcem chylącym się ku zachodowi zaczynamy schodzić w dół w stronę biwaku w miejscu zwanym Peremyczka. Po drodze mijamy jeszcze schron podszytowy, który z zewnątrz wydaje się być spoko małą chatką, ale zaglądnąwszy do zasypanego jeszcze śniegiem wnętrza z lekkim współczuciem myślimy o tych, których pogoda zmusza do skorzystania z niego. 

Po biwaku na tarasie punktu informacyjnego Peremyczka między Howerlą a Petrosem, ruszamy w ostatni etap naszej wycieczki - zejście lesistym zboczem w kierunku rzeczki o tej samej nazwie co szczyt, płynącej doliną prowadzącą do wioski o tej samej nazwie co rzeczka. 


Po drodze spotykamy osobliwe oznaki ukraińskich obchodów święta pracy;-) 


W tym miejscu - na błotnistej, stromej drodze którą ciężko było iść, a jechać dałoby się chyba tylko jakimś radzieckim Ziłem o podwyższonym zawieszeniu, znak informujący (zresztą słusznie) o ostrych zakrętach wydaje się równie osobliwy jak ta dwójka dzieląca się sprawiedliwie jednym śpiworem i jedną karimatką;-)    











Howerla wioska (Говерла село)
Luhy 337 ;-)
Lyhy 337 - adres, który warto zapamiętać jeśli dzięki uprzejmości gospodarzy chciałoby się zaparkować samochód, przekąpać w wodzie ze studni z żurawiem, czerpanej ikejką obciążoną butelką koli (mój własny patent;-) i zjeść smaczny domowy obiad;-) Obiad w postaci rosołu z  kluseczkami i miski ziemniaków z gulaszem, polanych sosem, z którego jednak najbardziej zapamiętam smak pysznego kompotu z malin. 

Powrót do domu nie obył się bez transgranicznych przygód. Najpierw pół godziny pukania i stukania we wszystkie możliwe elementy karoserii samochodu palcem ukraińskiego celnika, potem słowaccy specjaliści od opieszałej odprawy uprzejmie proszą nas o wyładowanie wszystkiego z bagażnika, nie rozumiejąc dlaczego nie przemycamy żadnego alkoholu. Ale my przemycamy;-) Co najmniej 2 butelczyny "domacnego", które bez najmniejszych skrupułów układamy na "przeszukaniowym" stoliku wraz z resztą naszego jadła i napojów jakie pozostały z wycieczki, przejeżdżają granicę niezauważone;-) Całą procedura kończy się stemplem w paszporcie i zdawkowym "dovidenia", które aby usłyszeć straciliśmy około 1,5 godziny. Potem już tylko asfaltowa droga...jakie to przyjemne - bez dziur, co po tych kilku dniach slalomowania po skrawkach asfaltu owocuje nudą i nasilającą się sennością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz