niedziela, 17 lipca 2011

Gruzja ciut, ciut...

lipiec, anno domini 2011 
Gaumardżos!
W zasadzie o tej wycieczce mógłbym napisać krótką książkę. Od książki też się zaczęło. Niedługo przed wyjazdem pokazała się opowieść o Gruzji autorstwa Anny i Marcina Mellerów - Gaumardżos. Czytając ją w pośpiechu nie spodziewałem się, że niedługo poczuję się jakby na planie jej ekranizacji. "Robienie stołu", Gruzińskie podniosłe toasty, wszechobecna gościnność o smaku kachetyjskiego wina i wysokooktanowej czaczy, szaleńcza jazda po dziurawych  drogach sypiącymi się marszrutkami... to zaledwie kilka scen pasujących do książki jak ulał. Jednak kilka z naszych przygód mogłoby z powodzeniem stanowić dalsze jej rozdziały.  

Zdjęcia: Magdalena Ziaja, Natalia Tomasiak, Sebastian Hibszer, Zuza Bogucka,

Dopięte na ostatni guzik...
przed wyjazdem jak zawsze nie było chyba nic... Wieczorem w piątek wciąż brakuje tego i owego, lista ludzi, którzy pożyczają nam sprzęt rośnie w nieskończoność. Nie mając czasu na sen ruszamy w nocy do Wawy by pierwszą cześć ekipy wsadzić do rannego samolotu do Pragi. Reszta leci po południu, więc mamy czas, by wymyślić najgłupszy, za to najtańszy sposób na skitranie auta (parking podziemny Praktikera przy al. Krakowskich - polecam tym o silnych nerwach i tanim samochodzie:)

Do Tbilisi można dolecieć prościej (LOT bezpośrednio z Wawy, przez Kiów, Rygę itp), ale nie można taniej (bilety Czech Airlines kupowane przez flyskaner). Dlatego kilka godzin na transfer w Pradze spędzamy szwędając się po mieście, popijając winko i podsypiając gdzie tylko się da. W końcu nadchodzi wyczekiwany odlot, poprzedzony wyróżnieniem w postaci wyczytania naszych nazwisk przez obsługę lotniska w zdaniu zawierającym słowo "immediatelly", po tym jak pochłonięci skarbami strefy bezcłowej zapomnieliśmy o odprawie...

Dżordż
Pierwszy spotkany Gruzin...to fajne, że ma na imię akurat tak jak jego kraj. Coś tam sobie opowiada, pyta co planujemy, jest sympatyczny, ma wesoły akcent. Potem stewardesa przynosi winko, które pozwala Dżordżowi udowodnić skąd pochodzi. Rozległy i podniosły toast, pada nie raz, potem pamiętam już tylko lądowanie:)

Na deptaku...
w Tbilisi znajdujemy się po przekoczowaniu nocy na lotnisku. Jesteśmy niewyspani i trochę zdezorientowani, dlatego by ukoić nerwy siadamy na kawce przy alei Rustaveliego. Kawiarnia przypomina paryską kafejkę z croissantami (trudne słowo!:), ale jest od niej lepsza bo naprzeciw jest ławeczka dla tych z nas co z kaw najbardziej lubią piwo. 
W takim mniej więcej stanie spotyka nas Kuba - potrafiący bezbłędnie poznać Polaka z odległości, sympatyczny właściciel pobliskiego polskiego hostelu Opera. Rozmawiamy kilka minut, dostajemy od Kuby cenne wskazówki i informacje, na koniec wymienimy telefony jeszcze nie wiedząc jak bardzo pozytywnie to spotkanie wpłynie to na naszą dalszą przygodę z Gruzją. 

W drogę...wojenną!
Zaopatrzeni w gaz (sklep Magellan, 25 lari, 500ml, gwint) kosztującą kilka lari marszrutką z dworca Didube ruszamy na północ, gruzińską drogą wojenną. Atmosfera panująca w busiku jest odwrotna do stanu technicznego pojazdu, wesoło poklekując zawieszeniem przemieszczamy się po wertepach podziurawionej, ale niezwykle malowniczej trasy prowadzącej ku podnóżom lodowego króla Kaukazu.
Didube - komunikacyjno handlowy pępek Tbilisi
Pyszny kwas chlebowy, wino polewane do rogu  i bimber z winogron o egzotycznej nazwie czacza
(pisze sie odwróconymi "?" - ?;)
Marszrutki...lepsze i gorsze...albo gorsze i ta na pierwszym planie:) 
Taksówka (6-7mio osobowa)
Brak koła i kilku opon to nie problem:)
Monumentalny punkt widokowy na Gruzińskiej Drodze wojennej wraz z mozaiką opowiadającą historię Gruzji
Po drodze przystanek pamiątkowy, ceny przystępne, autentyczność gwarantowana
tu może poza parasolami nie znajdziesz napisu made in china
Kazbek
Pierwsza i najważniejsza część naszej wyprawy. Planowana na około tydzień, cięzka górska robota, z nastawieniem na długotrwałe koczowanie w oczekiwaniu na okno pogodowe, zakładaniem bazy na lodowcu itp... A poszło nam jak spłatka, bez większych trudności w 3 dni robota była zrobiona a my z coraz większą radością spoglądaliśmy w dół ku zielonym łąkom Gergeti! Jednak samo wyjście na szczyt stanowi ciekawy temat i zasługuje na osobny wątek.  

Ananuri
Z Kazbega schodzimy spragnieni wody i odpoczynku, dlatego z marszrutki wysiadamy mniej więcej w połowie drogi do Tbilisi. Ananuri to XVII wieczny kościół - twierdza położony nad malowniczym jeziorem (sztucznym), druga chyba po Kazbeku najczęściej przedstawiana w przewodnikach miejscówka. Sam kompleks nie jest jakoś wyjątkowo ciekawy, poświęcamy mu mniej więcej kwadrans. Za to wielkie seledynowe jezioro, pełne cudownie ciepłej, słodkiej wody pochłania naszą uwagę na dłużej.  





Mafiu
Do siedzącej na swoich ciężkich plecakach rzuconych w niełatwy tu do znalezienia cień podjeżdża auto. Drugie jakby chcąc zamknąć nam drogę pojawia się z tyłu. W naszej plamce cienia czujemy się trochę jak na plaży gdy ktoś włazi ci na ręcznik, w dodatku kierowca zaczyna zaczepiać nas oferując jakieś tam swoje usługi, a my w tym skwarze nie mamy ochoty na natarczywość. Tak zaczęła się pierwsza i jedna z bardziej ekscytujących przygód z Gruzińską gościnnością. Źle zinterpretowane intencje klarują się wraz z materializującym się przed nami stoliczkiem zapełnianym przez gospodarza co raz to nowymi smakołykami. W ruch idzie czacza, rozpoczynają się toasty, wesołe opowieści, śmiechy a w końcu tańce. Smak słonego gruzińskiego sera przeplata się ze pyszną słodkością tutejszych pomidorów ale znika, gdy Mafiu dezynfekuje nas czaczą. Zachwalamy gruzińską przyrodę, wspominamy wizyty w Polsce, Prezydenta Kaczyńskiego, wysłuchujemy toastów Mafiu w stylu "...mało wiem o wszechświecie, ale wydaje mi się, że nasza planeta jest najlepsza ...więc za kosmos!", na koniec ledwo stoimy na nogach:) Później Mafiu oddaje się przygotowywaniu poczęstunku dla swoich klientów, którzy niebawem wrócą z rowerowej wycieczki, nieświadomi, że bawiąc się wesoło prawdopodobnie objadaliśmy ich z zapasów:) 


Tbilisi
Z mocno nadszarpniętą przez Mafiu trzeźwością łapiemy stopa do Tbilisi. Cała operacja nie trwa długo, Gruzini są przyjaźni i pomocni, nawet nasze mega plecaki nie są w stanie ich przestraszyć. Wieczorem deponujemy szpeje u Kuby, ładując się do pełnego już hosteliku i powiększamy jego ofertę noclegową o podłogę. Ruszamy w miasto i zgodnie z rekomendacją naszego gospodarza zaczynamy od tradycyjnej perskiej łaźni gdzie dajemy się solidnie wyszorować i wymasować. Dźwiękom kostek wracających na właściwe miejsce  w stawach towarzyszą nasze stęknięcia, z uczuciem jakby ktoś rozmontował i poskładał nas spowrotem do kupy ruszamy oglądać nocną piękną panoramę miasta.    
Niebieska fasada perskiej łaźni dla "lokalesów"




Alika Alikashvili, Multuvani, Kachetia - stolica wina i smaków
Do Alika trafiamy znów dzięki Kubie. Spodziewamy się wieczoru w lokalnej winiarni, z kolacją i degustacją wina. Zastajemy coś, co nie odbiega zbytnio od zwykłego, skromnego i niezbyt malowniczego wiejskiego domu z maleńkim gospodarstwem, niczym nie przypominającym obrazu francuskch, najmniejszych nawet chateau. Jednak osoba Alika wnosi w to miejsce niezwykle gościnny i sympatyczny charakter. Gospodarz wita nas serdecznie, umawia się z nami na wieczór i wysyła na popołudniowe zwiedzanie pobliskiego miasteczka, przy okazji załatwiając nam transport na jutrzejszą wycieczkę.
Trochę męczące szwędanie się w ukropie po wątpliwej wartości zabytkach przeplatanych okazami postsowieckiej architektury. Główną atrakcją staje się dla nas ogromny targ spożywczy, na którym dziesiątki przypraw mieszają się z zapachem świeżych owoców, warzyw, mniej świeżego mięsa i ogólnie chyba wszystkiego.      
Zapachy stymulują nasz apetyt, pozbawieni zbędnych skrupułów na jednym z opuszczonych straganów rozkładamy nasze smakołyki. Gruziński świeży, plackowaty chleb, pomidory, ogórki, owczy ser i smakowite przyprawy - mieszanki soli z ziołami. Wszystko to szybko blednie w świetle marynowanych papryczek i czosnku, lekko kiszonych ogórków i innych smacznych podarków jakimi wraz z uśmiechami obdarowują nas okoliczne babuszki. W pewnym momencie w poprzek straganów wędruje przeznaczony dla nas taboret. Widząc to pałaszujemy co sił w obawie, by ktoś zaraz nie pojawił się przy nas z czaczą.     







32-u letnia, skromna, ale piękna łada Alika
Kuszajcie, kuszajcie, paciemu niekusza?
Do kulinarnej listy skarbów Gruzji dopisuje się tego wieczora Alik. Kolacja odbywa się w, albo w zasadzie przed jego domem. Zewnętrzna kuchnia/altana to miejsce doskonałe, by cieszyć się ciepłym wieczorem, smakiem tutejszych specjalności (bakłażan w majonezie, potrawka z kurczaka, ryba, sos koperkowo-kolendrowy + cała gama innych potraw których nie umiem zidentyfikować) ...i wina. Stanowczym, grubym, gardłowym głosem i ze znamienną dla siebie charyzmą Alik pilnuje, by każdy "kuszał", puentując nasze odmowy przeciągłym "noooo, paciemu neskusza?!" i dolewając nam wina. 
Wieczór z uczty przeradza się w wycieczkę po pobliskiej cerkwi przez wioskę Alika a na koniec trzy hektarową winnicę. Nieopodal z przydrożnego źródła kosztujemy bodajże najsmaczniejszej wody jaką kiedykolwiek piłem, po czym wracamy na już mniej kulinarną, za to bardzo taneczną część wieczoru.

David Garedża
Następnego dnia zwiedzamy kompleks monastrów częściowo wykutych w skale w VI wieku - Dawid Garedża. Tak też nazywamy naszego zwerbowanego przez Alika w komiczny sposób i chyba trochę na siłę kierowcę, przez sympatię odstępując od naturalnie nasuwającej się na widok jego nosa ksywy "klamka";) Obładowani winem żegnamy się rzewnie z gospodarzami i podśpiewując wesoło ruszamy sypiącą się marszrutką po bezdrożach w kierunku granicy z Azerbejdżanem. Szybko dociera do nas, czemu wczoraj "Klamka" tak wzdrygał się przed wiezieniem nas w to miejsce, trudna do znalezienia droga budowana była najprawdopodobniej tą samą techniką co sam troglodyczny monastyr.   
David Garedża i pustkowia pogranicza gruziński - azerskiego
Uplistsikhe
Nieco podobne choć historycznie zupełnie inne jest skalne miasto Uplistsikhe niedaleko Gorii. Zwiedzamy je za przewodnictwem co-drugo-zębnego, sympatycznego przewodnika mówiącego po angielsku w sposób podobny do Piętaszka, ale za to z rytmką, akcentem i intonacją głosu odpowiadającą łagodnemu charakterowi labradora.  
Drzewko szczęścia ...zobaczymy
Święto
Kuba znajduje nam kolejną atrakcję, tym razem coroczne święto z pogranicza tradycji chrześcijanśko pogańskiej. Daleko w górach w wioseczce Artani, gdzie odbywa się wywodzący się z dawnych tradycji rytuał składania ofiar nie koniecznie jednemu bogowi - Laszaroba. Ceremonia odbywająca się w pradawnych "miejscach świętych", w których wieki temu spotykały się wojska, dziś przebiega w charakterze dziękczynno - ofiarnym. Ofiary ze zwierząt, głównie owiec i baranów składane są przez całe rodziny we własnej intencji lub w podziękowaniu, towarzyszy temu wesoły nastrój świętowania, lepienia khinkhali i picia wina. 
Ten sprytny baranek wiedział kiedy wziąć L4:)
...te już nie
oprócz khinkhali piecze się chleb i słodkie placki ...albo robi się z nimi zdjęcia:)
tańczy się...
a jako turysta, ogląda ze zdziwieniem...
...i niedowierzaniem
ale potem przestaje się myśleć o pochodzeniu swojego posiłku...to radosne święto!










Buena Georgia Social Club





Sniadanko:)
Gori i wbrzeże - Uszeti i Batumi:
Tą część naszej wycieczki pominę. Morze Czarne jest słone i ...czarne (plaże Uszeti pokrywa czarny piasek), wilgotne i duszne. Jak ktoś lubi, to proszę, ja jednak właśnie tam pierwszy raz zatęskniłem  tam za powrotem. Gori, słynne dzięki stalinowi, jednak nie oferujące wiele więcej niż jego imię na nazwie ulicy, muzeum i niby zachowany dom...
Uroki Gori...

Batumi...jak widać na plaży nudy i trzeba coś było wymyślić

Pozostałe zdjęcia:

     
adin lari? ne, dwa!:)


Pasikoniki bezwzględnie terroryzujące wszystkich samą swoją obecnością. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz