poniedziałek, 16 maja 2011

Raczkowanie kajakowanie

maj, anno domini 2011
Zimna, rwąca, spieniona woda 
Topik w walce z pulsarem wokół Ondreja
to nie jest środowisko, w którym człowiek się urodził. W dodatku ostatnią rzeczą, jaka rozsądnej  osobie przychodzi do głowy, to wpakować się w jej nurt małą, chybotliwą łupinką z plastiku, która bardziej przypomina mydelniczkę niż łódkę. Okazuje się jednak, że jakoś można sobie poradzić. Jednym idzie lepiej - płyną z głową nad wodą i spokojnymi ruchami wiosła, jakby bez wysiłku kierują kajak dokładnie tam gdzie chcą. Innym - jak mi - idzie gorzej... waląc kaskiem o kamieniste dno, rozpaczliwie klepią dłońmi o spód wywróconego kajaka w desperackim geście wezwania o pomoc. 
Za to odrobina słońca i ciepły dzień sprawiają, że wszyscy, zarówno ci lepsi jaki i ci gorsi, bawią się świetnie z mnóstwem fajnych wrażeń!
Zdjęcia: Kasia Wołek
Ciasny jak kajak
Dotychczas tylko twarde zjazdowe buty narciarskie potrafiły tak zmasakrować mi stopy i zadać tyle cierpienia. Jenak wobec moich przewymiarowanych gabarytów kajak okazał się jeszcze gorszy. Na początku powykrzywiane do granic możliwości kostki i kolana bolały tak, że nie mogłem skupić się wskazówkach, które tłukł mi do głowy kajakowy profesor Słodki. Jedno z niewielu zdań jakie pamiętam to: 
-Boli? -Aaaahaaa! -To ma boleć! 
Potem znów flip...i plusk wody zalewającej mi nos kolejny raz utwierdzał mnie w przekonaniu, że ten sport jest nie dla mnie! 

Drugie podejście
Metodyczne podejście, jakie wobec mojego silnego zniechęcenia dopiero rok później zaaplikował mi klub kajakowy Bystrze, było tylko częściowo tak zbawienne, jak po prostu nieco większy kajak. Choć wciąż daleko do ideału, to jestem już w stanie do niego wsiąść (prawie) sam, wysiedzieć trochę, a robiąc przerwy odpowiednio często nawet spłynąć Dunajcem! Ale co najważniejsze, jestem w stanie wysiąść, lub raczej wykabinować się z kajaka po wywrotce, leżąc na wodzie do góry dnem;) To ostatnie uchodzi wciąż za moją specjalność, dlatego każde uniknięcie "kabiny" sprawia ogromną satysfakcję. 
Robson Roadster - kajak, który jest niczym Kursk (może nie tak radziecki, ale za to podobnie ciasny i dziurawy:) 
Kurs
Bystrzacka maszyna szkoleniowa byłaby chyba w stanie zrobić kajakarza nawet z odlanej z ołowiu małpy. Ze mną jednak nie idzie im łatwo... Absurdalnie przedwczesny początek sezonu - marcowa wizyta na Kryspinowie i spływ Rabajcem oprotestowałem absencją na rzecz wiosennych działań narciarskich. Wynikłe stąd braki próbowałem nadrobić przed kolejnym spływem, tym razem już przy cieplejszej majowej aurze. 


Dzięki niezwykle cierpliwej postawie wszystkich instruktorów - weteranów widocznych na zdjęciach, po raz pierwszy udało mi się stawić czoła torowi na Wietrznicy. W praktyce oznaczało to wielokrotne zetknięcie się mojej na szczęście osłoniętej kaskiem potylicy z betonowym dnem toru. Jednak mimo zimna, deszczu i powoli zapadającego zmroku, wesoły aplauz grupy wytrwale obserwujących z brzegu i podpuszczających mnie do płynięcia prześmiewców, nadał temu groteskowemu wydarzeniu przyjemny charakter. Ostatecznie w ruch poszła rzutka dzięki to której przeżyłem swą pierwszą kajakową przygodę. 
Aaaaaaaaaaa....!

Przełom Dunajca
Rygorystycznie zarządzona zbiórka o 7-mej rano rokowała wczesny wyjazd. Ale rozwlekła procedura -logistyczna, o elementach takich jak ładowanie przyczepy i wspólne śniadanie w klubie opóźniły wyjazd prawie do 10tej. 
Sam kontakt z wodą nastąpił "już" około 14tej. To podobno normalne i typowe, więc chyba tylko ja miałem wrażenie lekkiej straty ponad połowy dnia, za to wymarzona pogoda i piękne miejsce - brzeg niedużo poniżej flisackiej przystani w Sromowcach Górnych wynagrodziły stratę. Zachwyt nad krajobrazem doliny Dunajca przerywamy sporadycznie ćwicząc w cofkach lub promując się w poprzek nurtu. Trzeba uważać na flisaków, którzy bez skrupułów są w stanie staranować nasze plastikowe łupinki swoimi wielkimi tratwami. Przerwa w torturach ze strony mojego ciasnego kajaka konieczna była już po mniej więcej godzinie. Na tyle około oceniam czasu, jaki mogę w nim spędzić  bez konieczności rozprostowania ścierpniętych kości. 
Niski stan wody powodował, że spływ był raczej bezpieczny...raczej, bo nie wszystkim starczyło szczęścia i drugą połowę odcinka spłynęliśmy "tratwując" właścicielkę naderwanych podczas wywrotki więzadeł. 
Do brzegu dobiliśmy po 18tej. Ku mojej nieukrywanej flustracji, ogarnianie się 30 osób, gotowanie, narada starszyzny i odprawa przebiegły w rygorze klubowego celibatu, czyli bez możliwości napicia się pifka. Dopiero po kilku bezczynnych i przez większość spędzonych na głodzie godzinach nastąpiła inauguracja wieczoru. Ten, mimo iż zaczął się późno (po 23-ciej!), to między innymi dla mnie skończył się wcześnie (o świcie:) Oprócz karnego przydziału do porannej, śniadaniowej wachty kanapkowej, czekały nas same miłe niespodzianki - ognicho, grzaniec i gitarra, obsługiwana głównie przez sympatycznych klubowiczów z "Habazi" z Wawy. Dodam jedynie, że oprócz gitary klub ten poszczycić się może dużą różnorodnością wytwarzanych studenckim sposobem wódek takich jak halsówka czy imbirówka...bleeee!;) 
"Wczesny" koniec ogniska rzutował mocno na moją formę i osiągnięcia dnia następnego. Wzrosła ilość kabin, z którymi wobec okropnego samopoczucia nawet nie miałem siły walczyć. Niemniej dzień na torze bardzo udany, a wisienką na torcie było dopełnienie klubowej tradycji polegającej na wrzuceniu do wody kierownika wyjazdu - Ewy. Zadanie to wypełnilem z dużym zaangażowaniem!;)    

Sekc-ja/ta Bystrze
Brak znajomości i zrozumienia niektórych dziwnych i dalej nie do końca dla mnie zrozumiałych  obyczajów towarzyszących wyjazdom kajakowym z Bystrzem i "życiu klubowemu", stanowił dotychczas największą lukę w moim szkoleniu. Pierwsze poważne zderzenie z żelazną, harcersko-kolonijno-wojskową procedurą idącą w parze z nieco chaotyczną organizacją, nastąpiło przy okazji spływu przełomem Dunajca. Do klubu trzeba przywyknąć i przyzwyczaić się do relacjach z grupą, w której wiadomości rozchodzą się szybciej niż  błyskawica. Jednak najsilniejsze wrażenie jakie wyniosłem z kontaktu z Bystrzem, to poczucie ogromnego szacunku dla całej ekipy szkoleniowej. Ogromna, niezłomna cierpliwość i zaangażowanie idące w parze z dużym profesjonalizmem, uzupełnione przyjaznym nastawieniem do ludzi i zamiłowaniem do zabawy, tworzą nieocenioną, pozytywną atmosferę wesołej wspólnoty młodych ludzi połączonych pasją.



Najmłodsze pokolenie bystrzackie - wygląda na zadowolone, że nie musi jeszcze cisnąć się w kajaku:)


Bocian ?:)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz