niedziela, 3 kwietnia 2011

Hińczowa na wprost (2378 m n.p.m)

kwiecień, anno domini 2011

...a raczej, Hińczowa bez sprężu:)
W momencie gdy po ciężkim dniu, najedzony i świeżo wykąpany, leżąc pod swoją kołderką zaczynam osiągać optymalną do zaśnięcia temperaturę - mój telefon dzwoni, a na wyświetlaczu miga znajoma dobrze ksywa "Słodki"! 
- Aloo?! 
- Pakuj mandżur, jedziemy do Moka za pół godziny!
- yyyyggggghhhhh...ok...


Po tej komendzie zwlekam się ociężale z łóżka, bez wyraźnego entuzjazmu pakuję się trochę nieprzytomnie, nie wiedząc nawet, czy wszystko to będę niósł na plecach, czy wyjedziemy autem...generalnie to nic nie wiedząc.


Wyjście i zjazd dedykowane pamięci Kuby Stawowego.


Locomotion
Słodziak przyjeżdża spóźniony tylko kwadrans, wiadomo, że tak nie wypada, więc po drodze robimy jeszcze 15-ście przystanków po sprzęt zakupy i inne duperele. Kilka godzin później  bunkrujemy się w małym pokoiku schroniska Morskie Oko. Pifkiem czy dwoma łagodzimy skołatane nerwy i dopiero poranny budzik, powoli i jakby bez przekonania przywraca nas do życia. Pogoda na zewnątrz zaskakująco dobra ale jest trochę ciepło, co źle współgra z niezbyt wczesną godziną naszego wymarszu. Ale póki co, oprócz temperatury wszystko idzie jak po maśle. Zapinamy narty na zmarzniętej tafli jeziora, krok łyżwowy i kilka lekkich odepchnięć nadaje sunącym bez oporów nartom niespodziewaną prędkość. Zaledwie po kilku minutach ruszamy już z buta po kamienistym piargu w kierunku Małego Bandziocha. 


Golgota
Śnieg pod nogami pojawia się gdzieś po kwadransie, i dobrze, bo spacerowanie w butach narciarskich po głazach przypomina momentami balansowanie na slacku. Początkowo śnieg idealny do podejścia, stopnie kopiemy bez wysiłku, idzie się wygodnie. W miejscach, z których przez dzień woda skapuje ze skał, śnieg pokrył się warstwą lodu. Spodziewamy się jednak, że przy tej temp. lud zmięknie szybko. Znacznie szybciej tracimy o oczu Jędrka, który biegnie do góry jak sarna podczas gdy ja dyszę resztką sił jak koń ciągnący parowóz. 
Twardy śnieg i stromizna Bandziocha zmusza nas do zapięcia raków w niezbyt wygodnym miejscu, zajmuje to okropnie dużo czasu. Jędrek ze zwinnością kota leci ten odcinek na podeszwach i dopiero po pokonaniu najbardziej stromej części (tzw. rynny) zapina swoje filigranowe raczki.


- Jak jest? - Do dupy!
Idziemy najbardziej stromym w całej ścianie zboczem prowadzącym pod "przewężenie", woda kapie ze skał, śnieg jest piekielnie mokry i ciężki. Nie podoba mi się to. Ostatnie metry stromej ścianki pokonuję z zapartym tchem, zapadając się po przysłowiowe jaja. W tym miejscu podejście robi zakos w lewo i zmienia się wystawa żlebu. Na szczęście zmiana kierunku pociąga  za sobą diametralne polepszenie warunków, robi się zimniej i twardo. Prawdopodobnie gdyby nie to, to złożylibyśmy broń ratując się wycofką z tej lawinowej ruletki.  


Żleb nad "przewężeniem" jest...mocno przewężony:) Prowadzi od Galerii Cubryńskiej początkowo szeroko, potem zacieśnia się z każdym metrem. Końcówka to kilkumetrowej długości furtka skalna, szeroka na około półtora metra, zbyt mało, żeby złożyć narty w skręt. Konieczność zjechania tego fragmentu "na krechę", w zestawieniu z największym na całej linii zjazdu nachyleniem (cca 47 stopni), tworzy dość wymagającą konfigurację. Spoglądając między strome ściany zaczynam odczuwać silną potrzebę zmiany nart na krótsze.    


Wyżej jednak żleb otwiera się w bardzo szeroką, przyjemną i malowniczą Galerię pod Cubryną, śnieg sprawia wrażenie sypkiego, teren wypłaszcza się nieco. 
Od góry Galerię zamyka ostatni już fragment,  wcięty między Mięgusza a Cubrynę, dość szeroki  pas śniegu prowadzący na naszą upragnioną przełęcz. Niewiele poniżej niej widzę już Jędrka, który od półtorej godziny przebiera z zimna nogami wydeptując truchtem schodki w górę i w dół. Natomiast spoglądając pod nogi zaczynam rozumieć co takiego jest w Hińczowej... między wystającymi spod butów zębami raków widzę zaskakująco małą z tej perspektywy taflę Morskiego Oka.


Z górki na pazurki!
Do zjazdu przygotowujemy się niespiesznie. Ze względu wątpliwą stabilności śniegu, planujemy jechać w odstępach...mniej więcej o całą linię zjazdu. Taśmą do wszystkiego, oraz innymi dostępnymi środkami przymocowujemy do kijków czekany, tak na wypadek niemca. 

Bez zbędnych ceregieli pierwszy rusza Jędrek. Prze ass! - mówimy do siebie ze Słodkim, patrząc jak szybko zapałeczkowate dynafitki niosą go w dół. Zjeżdżając kilka minut później obserwuję z uznaniem linię,  którą poprowadził zjazd. Z podobną zresztą rozwagą i doświadczeniem zrobił to wcześniej ze szlakiem podejścia. 


Now it's my turn! brrrr...
Kilkugodzinny marsz pod górę daje mi się we znaki na zjeździe. Co kilkanaście pajacykowatych obskoków muszę złapać oddech. Konieczne do przebycia "na jeden raz" odcinki zjazdu są tak długie, że boję się czy zanim skończę Słodziak nie zasypie mnie z góry śniegiem osuwającym się spod nart. Czekam więc gdzieś pod skałami, tak by chociaż nawiązać kontakt głosowy.
W przewężeniu obydwaj skrobiemy się jak koty schodząc bokiem do miejsca gdzie narty nie mieszczą się już między ścianami. Moment oczekiwania, aż nie bardzo wiadomo skąd napływający bodziec wywoła impuls do wykonania decydującego obskoku. Narty równolegle i krecha w dół! Mijam skalną bramkę z rosnącą prędkością, jednak za nią w miarę wygodne "lądowanie". Z podparciem melduję się na przeciwstoku, to właśnie to miejsce gdzie było - i niestety dalej jest - nieprzyjemnie mokro i ciepło. Co sił uciekam na prawo pod ścianę i w dół do Bandzoicha. 

Reszta zjazdu idzie już płynnie i łatwo, w końcu pod nartami widać już linię bezpośrednio prowadzącą do zamarzniętej tafli jeziora. To daje psychice poczucie bezpiecznego komfortu. Na dole czeka nas jeszcze tylko niewygodna obnoska po bezśnieżnym piargowisku, po której z radością zapinamy spowrotem narty na tafli jeziora. 













Gratulacje, autografy, wizyty w zakładach pracy....
Z uśmiechem zadowolenia spoglądam na zegarek żeby upewnić się, że całą akcję wzorowo wykonaliśmy przed czasem. Niespiesznie wychodzę na pięterko schroniska, aby wpisać nasz powrót do książki, nad nią spotykam pana Wojciecha Cywińskiego. Ku mojej radości opowiada, jak obserwował każdy krok naszego podejścia i każdy fragment zjazdu. Dobrze jest dowiedzieć się, że ktoś czuwał nad nami nie tylko z nieba... Książka jest już uzupełniona o Jego zaszczytny komentarz;)

Rest czyli reszta:)
W oczekiwaniu na zielone światło na powrót z Moka, odpoczywamy leniuchując rozkosznie przez kilka godzin, grzani przyjemnym ciepłem wiosennego słońca. Tego dnia nie czeka nas już nic, oprócz błogiego uczucia satysfakcji i dobrze wykonanej roboty.
Polecenie: Na obrazku znajdź możliwą linię zjazdu. Odpowiedź: Nie da się!
...dlatego to takie zajebiste!!!:)

1 komentarz:

  1. Fajnie piszesz Piotrze!
    Świetna wyprawa!!!
    Pozdrawiam Zbychu(Częstochowa)

    OdpowiedzUsuń