sobota, 13 listopada 2010

Paklenica Vaganski Vrh i listopadowe nurkowanie

listopad, anno domini 201o

Druga część listopadowego wypadu na Chorwację

Może nie bez przygód, ale przynajmniej cieplejsza! I tym razem już nie zamierzałem błąkać się nocą po zaminowanej okolicy...nie, nie nocą:) ale o tym później!


Vv - jak Vagansky vrh (1757 m n.p.m) 
W Paklenickim parku narodowym wyżej już się nie da, w całym paśmie Velebitu też. Szczyt zamyka od północy całe pasmo i góruje nad terenem parku, choć często, tak jak wczoraj sama jego kopuła kryje się w chmurach. Dziś jednak, po niezwykle ciepłej nocy zapowiadał się cudownie ciepły i słoneczny dzień, w sam raz na, jak mi się błędnie wydawało, łatwą i krótką wycieczkę. 

Wariantów podejścia jest kilka. Ja, z pełnej studentów Paklenickiej chaty skierowałem się na zachód przez Debelo Brdo i Buljma - piękne podejście starym, bukowym lasem przypominającym Tolkienowski krajobraz krainy hobbitów - Shire. 





Po drodze sympatyczna wymiana zdań, albo raczej gestów ze starcem, któremu kilkoma ruchami pomogłem zabezpieczyć kamienną wyrwę w murze stanowiącą ogrodzenie pastwiska jego kóz. Kontakt z tutejszymi ludźmi budzi bardzo miłe wrażenia.

Wyżej las rzednie i podejście wije się odsłoniętym, suchym i nasłonecznionym zboczem. Mam mało wody jak na taką temperaturę i w chwili gdy zaczynam się tym martwić dochodzi mnie odgłos spływającej po skałach wody. Harcerskim sposobem uzupełniam zasoby bidonów i ruszam w stronę małego płaskowyżu Marasovac.   

Tu raczej nie strzelano do królików
Trawiasty płaskowyż to dziwne miejsce. Może dlatego, że jest tu tak pusto, a może dlatego, że to miejsce kryje w sobie jakieś mroczne tajemnice. Lokalizacja ze względu na doskonałe walory obserwacyjne nadaje się idealnie dla partyzanckiej lotnej bazy. Łuski z ostrej amunicji, które przypadkiem znajduję między kępami traw zdają się potwierdzać moje przypuszczenia. 
Woda, woda na pustyni!
Opuszczam to miejsce kierując się w stronę zaznaczonego na mapie ujęcia wody. Po drodze jeszcze dwa czy trzy prymitywne schrony usypane z kamieni, skryte w cieniu rozłożystych drzew. 
Ujęcie wody przekracza moje najśmielsze oczekiwania. Pełnofunkcyjna, mokra!:) studnia, której istnienie w tym suchym terenie jest równie zaskakujące jak orzeźwiający jest smak jej wody. 

Nie szczędzę sobie czasu na płynące z niej przyjemności, po napełnieniu bidonów, nieśmiało rozglądam się po okolicy i wsłuchuję w niczym nie zakłóconą ciszę. Ośmielony niezmienną bezludnością i faktem, że i tak jeśli ktoś nagle wyrośnie spod ziemi, to i tak mnie nie zna... kąpię się od a do z w lodowatej, odświeżającej, krystalicznie czystej wodzie!;) Słońce i bezwietrzne powietrze czyni tą kąpiel jeszcze bardziej przyjemną. 

Trza by w końcu gdzieś dojść!
No więc pędzę pokonując ostatni przed Vagańskim - nieco tylko niższy Babin Vrh. Krajobraz znów się zmienia, wydaje się bardziej wilgotno, zbocza porasta coś w rodzaju naszej kosówki. Surowe skalne zbocza zdobią nieznanego mi pochodzenia, głębokie i strome leje o ścianach usypanych kamieniami. Gdzieś niedaleko prawdopodobnie w jednym z takich lejów znajduje się Babinskie jeziorko, ja jednak nie zbaczam z grani i szybko docieram do celu - Vagańskiego szczytu, który jak mi się błędnie wydaje jest ukoronowaniem dnia.





W końcu przyszedł czas, żeby coś pomotać!
Po mniej więcej kwadransie spędzonym na szczycie na arcy trudnych kombinacjach mających na celu zrobienie kilku zdjęć z samowyzwalacza, ruszam dalej. 

Ze szczytu Velebitu kieruję się wciąż na południowy wschód, żeby odbić na kolejny ze szczytów, nie do końca opisany moją mapą. Tu zaczyna się zabawa terenowa w wypatrywanie ścieżki między porastającą wszystko kosówką. 


Bardziej wyobrażając sobie szlak niż go widząc, docieram na sąsiedni szczyt, tam w końcu pojawia się szlakowy znaczek - "zakazik", ale jakiś dziwny. Kolejne kilka również nie wzbudza mojego zaufania, wydają się mocno zatarte, jakby szlak nie był czynny od dłuższego czasu, a co najlepsze, prowadzą karkołomnym zboczem w dół. 

Nie mam pewności, czy szlak nie kończy się kilkudziesięcio  metrowym urwiskiem i zardzewiałym spitem, o który należy założyć stanowisko do zjazdu...w każdym razie teren na to wskazuje. Kontrolny telefon od chłopaków, którzy szczęśliwie zameldowali się na piku Anica Kuk (ponad 700 metrów ściany!) uspokaja mnie trochę bo przynajmniej widzą ścianę z której staram się zeskrobać...podobno nie jest podwieszona:)
Jest ładnie ...ale grubo!:)
















Szlak prowadzi niesłychaną drogą, wśród stromych zboczy, po wąskich graniach, zakosami raz po jednej stronie urwiska raz po drugiej. Wciąż nie mam pewności, czym to się skończy, ale wracać nie mam już siły. Wypatruje przed sobą jakiegoś drogowskazu niosącego nadzieję że ta droga prowadzi do dna doliny. Pierwszy taki znak nie od razu mnie uspokaja, ale zaraz potem znajduję ginący między skałami kolejny szlak opatrzony znajomą już nazwą, uratowany!:)


Dobrodosli!
Droga do domu już bez przeszkód, w Chatę Paklenica mijam już prawie o zmroku, wcześniej wpadam do ogródka jednego z kilku górskich domków, w którym Chorwaci wydają się spędzać weekendy popijając młode winko i grając w ichszejszą odmianę bule. Jedni z nich to moi znajomi. Kilka godzin wcześniej, będąc świadkiem - jak mi się wydawało - ich zażartej kłótni, zaoferowałem pomoc w wyniesieniu baniaków z winem pozostawionych przez dwóch zbuntowanych członków grupy. Teraz wszyscy razem w pogodnych nastrojach i jakby nigdy nic popijają z niesionych częściowo przeze mnie baniaków i zaśmiewają się wesoło. Dostało się i mi, przez chwilę przez myśl przeszło mi czy by to sobie nie zostać, ale przez solidarność z kiblującymi pod gołym niebem chłopakami nie pozwoliłem sobie na ten luksus. Chwiejnym krokiem ale pośpiesznie ruszam dalej, u wylotu doliny niepokojący obrazek - w ścianie dwuosobowy zespół wydaje się szukać linii zjazdu niemalże po omacku. Jednak po drugiej stronie koledzy niefortunnych wspinaczy zapewniają mnie że wszystko ok...no może poza faktem, że to Ci w ścianie mają klucze do samochodu. 

Dzień kończę kąpielą w miejskiej studni wyposażonej w pompę, odświeżony wraz z chłopakami udajemy się na kolację złożoną ze świeżutkich makrel i kalmarów -mmmnniaaam!

Pozostałe zdjęcia i epilog:












Do domu, nie tak hop...
Ostatni dzień to wydawałoby się formalność. Spakowani dość wcześnie przeliczamy odległość na czas podróży i wychodzi nam kilka godzin do swobodnego zmitrężenia. Ja zaliczyłem rytualne, snoorkelingowe kąpando, potem wspólny spacer po okolicy...





Następnie ruszamy "naleśnikiem" (forester Jancia) na wycieczkę krajoznawczą w kierunku wielkiego płaskowyżu Veliko Rujno.









A może by tak do konsulatu?
...bynajmniej nie po azyl. Konsulat to miejsce, w którym turyści zamotani tak jak np. Jancio załatwiają duplikaty zgubionych lub skradzionych paszportów. My byliśmy już umówieni na godzinę, to po tym jak Janciulek posiał gdzieś swój JEDYNY dokument tożsamości jaki posiadał. No i po tym, jak nie pocieszyła nas informacja pani Konsul, że jeśli wjechaliśmy na paszport, to wypuszczą nas na dowód...którego elokwentny Jancio nie posiada!
Ostatecznie sprawa skończyła się 300 kilometrową nawrotką i przeszukiwaniem zakamarków i miejsc spoczynku takich jak kible czy kawiarnie na naszej trasie z Starigradu do Zadaru zwiedzanego kilka godzin wcześniej. Gdy już sytuacja wydawała się beznadziejna, los uśmiechną się do nas i paszport oddała nam pani z kiosku gdzie Jancio kupował pocztówki.

Mając - jak widać - zdecydowanie więcej szczęścia niż rozumu, wróciliśmy bezpiecznie do domu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz