wtorek, 22 września 2009

Transylwania ...aaaaaa!

październik, anno domini 2010

O, jak organizacja... albo O ku#%a!
...to już chyba standard, każdy nasz wyjazd, choćby nawet planowany przez rok w ostatniej fazie przed startem zaczyna przypominać feralny poranek w Pearl Harbour. Tym razem (albo znowu) to z mojej winy. Wieczór wcześniej jakoś zbyt wielu znajomych zameldowało się w Zako i pożegnanie przeciągnęło się grubo poza planowaną godzinę wyjazdu... Przygody wieczorne pozostawię tu bez wzmianki, nie jestem z nich dumny, ale co stało się w Zako zostaje w Zako, my ruszamy w drogę!



Siedmiu na jednego
Wybór środka transportu na tą wyprawę nie nastręczał żadnych problemów - pancerny Patrol GR własności Żuka był jedynym kandydatem. Od samego początku cały plan opierał się na podróży po bezdrożach Rumunii połączonej z wyjściem na jej najwyższy szczyt - Moldowanu 2544m n.p.m.  Zagadką jednak aż do końca pozostawało ilu podróżnych zmieści się do wybranego pojazdu i ilu z nich w związku z tym pojedzie bez bagażu. Problem udało się  rozwiązać w sposób nietuzinkowy - wyposażeni w pospawany na prędce i zamontowany w ostatniej chwili trap dachowy, spakowaliśmy do wnętrza Patrola 7(!) osób a na jego dach nasze wszystkie(!) bagaże. Cygański tabor ruszył w drogę!

Dżala-la-la-la-bat tour
Początek trasy prowadzi przez teren zdecydowanie bardziej barwny etnicznie niż krajobrazowo. Przystajemy w Lewoczy by nacieszyć się ciepłem jesiennego słońca i spacerem po ogromnym rynku starego miasta. Na swej drodze spotykamy Milana - jednego z licznych beżowych mieszkańców Lewoczy. Idąc właśnie w samemu nie do końca znanym kierunku, Milan nosi się z zamiarem sprzedaży swojego może nie najnowszego, ale za to solidnie wyeksploatowanego pilota do telewizora, którego wartość z nieukrywaną dumą szacuje na około 1€. 
Dla nas  Milan przerywa swą podróż zamieniając ją na wesołą konwersację, co zresztą rekompensujemy mu nabyciem jego pilota - drogą kupna, za kwotę 2€(!) 

Z grzeczności odmawiamy niewątpliwego zaszczytu zaślubienia jednej z kilku jego córek i ruszamy dalej w stronę kolejnej "beżowej" osady pod Spiskim Hradem.  Ore, ore, siabadabada  amore...    




Grrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr.....
Ten odgłos przenika nasze umysły do głębokich warstw podświadomości - dźwięk mocno bieżnikowanej opony AT (all-terrain) toczącej się ciężko i wolno po twardym asfalcie, wspomagają dodatkowo drgania i intensywny warkot silnika diesla. Z Boratem staramy się bezskutecznie walczyć z tym dźwiękiem, zagłuszyć go muzyką, śmiechem, śpiewem...



Ostatecznie jednak zostaje nam już tylko dźwięk otwieranych kapsli od piwa, po którym usuwamy się w kilkunastogodzinny, podróżowy bezwład.   
Odwieczny deficyt kierowców...
...spowodował, że po przekroczeniu nadludzkich możliwości Żuka nastała konieczność rozbicia pierwszego obozu. Robiąc dobrą minę do złej gry udawaliśmy niewzruszonych faktem, iż gościnę na tę noc zapewnić mają nam płaskie, nudne i rolnicze Węgry. Urokliwą biwakową miejscówkę - suche i monotonne jak Sahara rżysko oddalone 500 metrów od szosy potraktowaliśmy jak tani hotel na godziny - bez rozkładania namiotów kładziemy się wokół auta jak popadnie. Popijając piwko, wpatrzeni na wielką, czerwoną tarczę zachodzącego słońca, czujemy wdzięczność dla naszego środka lokomocji, szczególnie za to, że stoi w miejscu i z w końcu  wyłączonym silnikiem:) 


Poranna kawka, gazeta, toaleta...
Poranek zastaje nas wypoczętych i wyspanych. Standardowe jak na biwak w węgierskim szczerym polu czynności dodatkowo poprawiają nam humor.



Ruszamy w dalszą drogę i w końcu, z lekkim niepokojem mijając policyjny radiowóz, kupujemy winietkę i przekraczamy granicę Rumunii. 


Pałace Radżastanu
Ta wita nas początkowo trochę jak beżowa Słowacja. Jednak jaskrawo prze-eskponowany przepych i przesyt niespotykanego chyba nigdzie indziej (poza Indyjskim Radżastanem) obrazu ekstrawaganckiego, bogactwa  szybko uświadamia, że znajdujemy się w ojczyźnie cygańskich pałaców. Przedmieścia Ordei są ich pełne - wielopiętrowe, wielopokoleniowe, budowane, kryte i zdobione ekstremalnie nie-tanimi sposobami, potężne gmaszyska zwieńczone wieżyczkowatymi wykuszami z emblematami mercedesa, bmw cy leksusa na szczycie.














W głąb rumuńskiego kraju
Jedziemy rozglądając się wokoło. Krajobraz raczej pagórkowaty, klimat wyraźnie ciepły, przy drodze atrakcje raz po raz. Na zdjęcia stajemy tylko czasem, na pifko częściej. W jednym ze sklepików z zachwytu podkradamy kilka rosnących na metalowym rusztowaniu-przedsionku winogron. W końcu udaje się nam zapytać o możliwość kupna takich drobnych, słodkich owoców po czym w odpowiedzi dostajemy całą ich siatkę i dużo uśmiechów. 








































A droga kręta jest...
Naszym celem są Fogarasze, najwyższe pasmo Rumunii, przecięte wybudowaną za dyktatury Czałuczesku, kosmicznie kosztowną i pracochłonną, lecz równie piękną i malowniczą trasą trans-fogaraską. Do podnóży szosy, wspinającej się na 2034m n.p.m. docieramy za dnia i na szczęście jeszcze w okresie kiedy jest otwarta (późną jesienią drogę zamyka się jako niebezpieczną ze względu na lawiny, a funkcje komunikacyjne przejmuje całkowicie oklejona reklamą coca-coli kolejka - Telecabina Balea Cascada) 






































 
 




Balea Lac 2034m n.p.m.
Najwyższy punkt szosy trans-fogaraskiej to jezioro Balea Lac i tunel prowadzący pod skalistą sięgającą ponad 2400 metrów granią Fogaraszy do przeciwległej doliny. Tunelowa "przełęcz" to miejsce handlu pamiątkami, specyfikami zarówno tradycyjnej rumuńskiej kuchni mięsnej jak i raczej nie banderolowanych, domowych trunków na bazie jagód lub różnych ziół. Nas skusił smak jagód, coś na ząb i lokalna trójzębna piękność :)



Curtea de Arges - wieczorem i nocą
ilość zakrętów przerosła naszą nawigację -
niebieskie to jezioro:)

Droga w dół przeciwległej doliny równie kręta jak pod górę, lecz bardziej rozciągnięta i łagodna. 

Dzień spędzony pod znakiem tysiąca i jednego zakrętu miał się ku końcowi, gdy dojechaliśmy do pierwszego z większych miast położonych u stóp gór. Curtea de Arges to dawna stolica zapomnianej dzisiaj Wołoszczyzny, miasto, którego zabytki pamiętają czasy świetności z XIV wieku jak i upadku po najazdach tureckich i ...polskich (Jan Zamoyski 1611 rok) w wiekach późniejszych. Nam miasto pokazały Cristina i Maria - zwerbowane na "mrugnięcie oka" (a może na litość?;) dwie, świetne, młode dziewczyny. Ostatnim punktem zwiedzania stała się przydeptakowa knajpka "Lucia". Po godzinach tańców i śpiewów (zanim Cristina i Maria odmeldowały się grzecznie do domów, przekazały nas opiece lokalesów świętujących hucznie czyjeś urodziny) skłonni byliśmy rozłożyć w tej knajpie nasze śpiworki. 

Spanie na wypasie
Do tego jednak nie pozwolił dopuścić nasz najnowszy przyjaciel i jednocześnie solenizant - Duca. Sprawiający raczej wrażenie bandyty a przynajmniej lokalnego rzezimieszka Duca okazał się niebywale gościnnym właścicielem znajdującego się w pobliżu apartamentu. Wraz z kluczami od niego i życzeniami dobrej nocy, otrzymaliśmy swojego rodzaju słowny glejt na wstęp do zamków i muzeów Drakuli leżących na naszej trasie. Podniósłszy szczęki, które opadły nam na ziemię z wrażenie i niedowierzania, chwiejnym krokiem i dość niepewnie udaliśmy się na miejsce naszego spoczynku, zastanawiając się, czy po prawdopodobnym wykrojeniu przez sen naszych narządów nie będzie to spoczynek ostateczny. Finalnie, w odróżnieniu do tej bardziej roztropnej (czytaj mniej pijanej) części naszej 7-io osobowej grupy spędziliśmy noc w luksusie. 








Roztropniacy natomiast, przespali poskręcani w patrolu, by rano obudzić się ogrodzeni policyjną tasiemką odgradzającą ich od pochodu pielgrzymów sunących do cerkwii...tak Maria wspominała coś o bardzo uroczystych obchodach święcenia prawosławnego patriarchy ...lub podobnych:)

Vlad Palownik - nazywał się tak...
...na pewno nie na cześć wynalezionego kilka wieków później pay-pala. Raczej z upodobania do drewnianego, ostro zakończonego drzewca stosowanego do wysyłania wrogów w męczarniach na tamten świat. 
Kontrowersyjny władca wołoski z dynastii Basarabów z XV wieku, pozostawił po sobie dorobek wielu zamków, budowli warownych i miasteczek, roszczących teraz prawa do miana oficjalnej siedziby Drakuli...oraz masę niesłychanych opowieści i legend dotyczących jego dokonań. 


Należy pamiętać, iż mimo że Vlad Palovnik, Tepes stanowił pierwotną inspirację powieści Brama Stokera  "Drakula", postać historyczna pierwowzoru nie ma z popularnym wampirem dużo wspólnego. Prawdziwe dokonania - określanego często szalonym - władcy Transylwanii, głębokim cieniem przysłaniają romantyczną opowieść Stokera. 


Podążamy historycznym szlakiem Drakuli, od pięknego miasta jego urodzenia Shigishoary aż po malutki zameczek z tysiącem schodów Cytadela Poenari, niedaleko Curtea de Arges. 







Poznajemy dzieje człowieka, któremu jeszcze za życia przerażeni podwładni zmienili przydomek z Draco - smok, na Dracul - diabeł. Dodam tylko, że mimo iż Vlad Diabeł w pełni zasłużył sobie na to miano, w opinii współczesnych mieszkańców Rumunii był on mądrym i skutecznym władcą, co paradoksalnie kwalifikuje okres jego panowania jako "dobry". To głównie zasługa skutecznej walki z Turkami (po nabiciu przez Tepesa na pal ponad 20 000 ludzi (Turków ale też Rumunów), przerażeni Osmanie odstąpili od ofensywy), oraz rozwiązania problemów socjalno (chorzy, kalecy) mniejszościowych (Cyganie)...również przez nabicie na pal. 


Ja, czytając opowieści o Drakuli sprzed wieków, muszę oddać mu nieprzeciętną konsekwencję, przebiegłość i skuteczność oraz wyjątkowe, choć czarne i okrutne poczucie humoru. Całość nawet po latach wzbudza duży respekt.     

Takie tam harce
Zwiedzanie Rumuńskich pięknych starych miasteczek nie mogłoby być w zupełni pozbawione bez wzmianki. Niezwykle popularne tam szmateksowe "secound-handy" zaopatrują mnie i Borata w tubylczy jak nam się wydaje strój.










Powrót i pozostałe zdjęcia
Drogę do domu mamy w planach pokonać znacznie szybciej niż w tą stronę. W planach jednak solidny odcinek bezdroży, podróż przez wioski pozbawione prądu (za to z kurami wbiegającymi pod koła), piękne bukowe lasy i zapomniane urocze miasteczka. 









 


















Jednak kusząca bliskość Hajduszoboszlo, otwartego niemalże w godzinach naszego przejazdu (no może 2-3h po wschodzie słońca a nie przed;) i ostatni w sezonie dzień kąpielowy, bierze górę nad napiętym harmonogramem. Nie we wszystkich basenach jest jeszcze woda, ale da się kupić pifko i pomoczyć w ciepłej zupie, więc do szczęścia nic więcej nam nie potrzeba!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz