czwartek, 24 września 2009

Fogarasze - Moldoveanu 2544m n.p.m.

październik, anno domini 2010
Skoro przeżyliśmy noc...
...to wcale nie znaczy, że przeżyjemy poranek - takie były moje myśli, gdy rano śpiącego poza namiotem obudziły mnie dźwięki porannej aktywności naszych oryginalnych gospodarzy. Późną nocą znaleźliśmy to miejsce - najwyżej położone z dostępnych naszym terenowym Patrolem domostw. Zmęczonych do nieprzytomności nie odstraszyła nas nawet najwyraźniej świeżo zdarta z baraniego grzbietu skóra, rozciągnięta złowrogo obok wjazdu do zagrody. Borat pełniący funkcję negocjatora, wrócił po kilku minutach machając na nas co prawda zapraszająco, ale z miną tak nietęgą jak rzadko. Do mnie powiedział tylko: "Śpimy tu, bo  nie mamy sił szukać czego innego... ale rano jak zobaczysz tych typów... to żeby nikt nie umarł z przerażenia!"


Drwale
Poranna toaleta przebiega różnie w zależności uwarunkowań kulturowych, dostępności środków czystości, temperatury wody, itp. Najwyraźniej te, panujące w okupowanej przez nas zagrodzie, a na stałe zamieszkanej przez grupkę Rumuńskich drwali (pochodzących orginalnie z nadukraińskiego Maramoreszu), układały się w wyjątkowo niekorzystną konfigurację. Albo to może wezwanie ciężkiej i niebezpiecznej pracy przy zwózce drzewa nie pozwoliło na nic więcej poza przelotnym chluśnięciem wodą ze stojącego obok studni wiadra po twarzy. Kolejka ciemnych, rosłych postaci o zarośniętych twarzach i obmywających je silnych, żylastych, wytatuowanych rękach przesuwała się miarowo po każdym chluśnięciu lodowatej wody. Ich właściciele nawet na chwilę nie odłożyli swych siekier i po tak odbytej toalecie rozeszli się każdy w swoją stronę, by uruchomić potężne silniki leśnych ciągników. Bicie mojego serca wznowiło się dopiero, gdy warkot potwornych maszyn ucichł daleko w lesie.


Autorką większości zdjęć jest Asia Tokarczyk, dla której podziękowania za cierpliwość i wytrwałość.
Radosny poranek Viktorii
Wioska / osada Viktoria, to najgłębiej wcinająca się w pasmo Fogaraszy ostoja "cywilizacji". Okolica zdominowana przez przepotężny zakład przetwórstwa drzewnego - przemysłowy moloch, mi kojarzący się jedynie z Mordorem. Produkcja - podobno prądu - z uzyskanego na drodze fermentacji celulozy drzewnej gazu, odbywa się niezwykle hałaśliwie (24h), a teren zakładu sam w sobie mógłby stanowić cel co najmniej całodniowej wycieczki. Nasze śniadanie i przedwymarszowy przepak odbywa się właśnie na obrzeżach tego urokliwego zakładu, a nasi gospodarze stanowią najwyraźniej jedną z wielu grup rabunkowo zaopatrujących molocha w surowiec. 


W żaden sposób nie przeszkadza nam to jednak trochę pobawić się ich sprzętem;)

Patrol GR to prawdziwy czołg, ale drwale mają jeszcze prawdziwszy:)





3,2,1, start!
Bez zbędnego pośpiechu jemy śniadanko i pakujemy plecaki. Pomysł "zagrodowego" biwaku ma nam zapewnić zastanie naszych rzeczy po powrocie, ale szczerze mówiąc to wcale na to nie liczymy. Zostawiwszy naszym drwalom podarunek i wygryzmolonego na pudełku po ciastkach, wielojęzycznego "smsa" i ruszamy w drogę!
  










Szlakiem celofanowych schronów
Podążając za znaczkami czerwonych trójkącików, wspinamy się rozległą doliną Hartopul Ursilor w kierunku przełęczy Vistei sięgającej 2310m n.p.m. Epizodyczne koryto biegnące długim dnem doliny jest suche jak wiór. Spodziewamy się, że wyżej na grani też nie znajdziemy już wody, więc  zbaczamy nieco by pod jedną ze ścian dociążyć plecaki bukłakami. Przed nami wznosi się 500ciuset metrowa ściana morderczego podejścia, bez rozłożenia na zbędne zakosy.



Zanim jednak rozpocznie się walka o zdobycie przełęczy, odpoczywamy w nietypowym (a może typowym?;) miejscu. Oprócz nieszczelnego dachu i ścian jest ono wyposażone w pozostawione prawdopodobnie przez kończących swe wycieczki wędrowców - herbatę, cukier, zdaje się, że nawet keczup tam był. My jednak wybieramy swoje szturm żarcie (głównie po to, żeby odciążyć plecaki), robimy kilka zdjęć i ruszamy dalej. 
 

Na stromych stokach otaczających nas z trzech stron, podziwiamy naprzemiennie pląsające obłoki mgły i słońce.





Chcecie chleb? Kupić? Nieeee! Dostać:) 
Przełęcz zdobywamy niedługo przed zmierzchem. Łagodna, trawiasta, południowa strona jest przyjemnym zaskoczeniem po  stromym, surowym i kamienistym zboczu którym wspinaliśmy się ostatnie kilka godzin. W zasadzie jest tu wszystko co potrzeba na wygodny biwak, może oprócz wody. Nieco niżej grupa ratowników wykańcza odnowiony świeżo schron. Wszystkimi językami świata odbywamy pozdrowieniową konwersację i postanawiamy rozbić namioty na wypłaszczeniu opodal chatki. Widząc to jeden z ratowników podchodzi do nas z dwoma bochenkami chleba pokazując je wyraźnym, ale źle zrozumianym przez nas gestem. Ku naszemu zaskoczeniu, chleb trafia do nas za darmo, jako że brygada jutro kończy pracę i nie ma zamiaru dźwigać go w dół. Odwdzięczamy się symbolicznie zawartością naszych banderolowanych butelek  (które dla zmniejszenia ciężaru przelaliśmy w plastik jeszcze w Viktorii). Prosimy grzecznie, i dostajemy bez kłopotu trochę drewna na ognisko by przy jego cieple podsumować naszą szczęśliwą sytuację.

Chrapu, chrrrraaaapppp...
Krajobraz kusi mnie nieodparcie, więc lecę na przeciwległy do Moldoveanu, nieco niższy szczyt. Tam ciekawy obrazek - dwie górskie, dzikie, długowłose kozy - biała i czarna pasą się na stromych zboczach. 
Opowiadam o tym z zachwytem nieco przymęczonym kompanom, za co dostaję w nagrodę kolejną wycieczkę, tym razem głęboko w dół poniższej doliny, po wodę. 







Po ciemku już wracam, by zastać beztrosko rozłożony przez chłopaków namiot, niestety bokiem do spadku, co nie oznacza wygodnego noclegu. Noc mija nam upiornie, porywisty wiatr szarga powłokami namiotu, raz po raz mam wrażenie że dzikie zwierzęta (albo ludzie) grasują wokół, buszując w naszym dobytku. Dopiero po kilku godzinach zasypiam przekonany szczerze, że głośne chrapanie współspaczy powinno odstraszyć nawet smoka. Bardziej zmęczony niż wyspany z radością witam zimny, ale pogodny poranek. Nie jestem osamotniony w niewyspaniu, wszyscy zgodnie oznajmiają, że nie zmrużyli oka, ale nikt (również zgodnie:) nie jest w stanie określić kto tak piekielnie głośno chrapał:)   





Na szczyt
...ruszamy dość wcześnie i sprawnie. Depozyt na sąsiadującym wierzchołku, przez który biegnie droga powrotna wydaje się w pełni bezpieczny wobec braku żywej duszy na  horyzoncie. 
Grań Moldoweanu w porannym słońcu, sam szczyt wydaje się jej najniższym punktem ale to złudzenie.
Trójkątne jeziorko, z którego tankowałem wodę poprzedniego wieczora.





Schron i miejsce naszego biwaku widziane ze szczytu
Moldoveanu zapewnia nam piękne widoki i przyjemny odpoczynek w bezwietrznej, słonecznej i ciepłej aurze. Wokoło góry raczej trawiaste, przechodzą gdzieniegdzie w skaliste granie (np.przypominająca Orlą Perć - Smocza Grań prowadząca przez Arpesu Mare). My jednak, z 30kilowymi plecakami trzymamy się z dala od karkołomnych skalnych ścieżek i łagodnym trawiastym zejściem kierujemy się na północ. 










Ze szczytu schodzimy w kierunku jeziora i schroniska Podragu. To przypominające do złudzenia austriacką strażnicę wojskową, puste schronisko wita nas niezbyt miłą atmosferą. Mimo wszystko, strudzeni i spragnieni wypijamy w nim zasłużone piwko i schodzimy dalej w poszukiwaniu przyjemnego miejsca na obiad i odpoczynek.


Po drodze niespotykany widok - zgliszcza helikoptera, który jak oceniamy po niektórych niezardzewiałych elementach 16-sto cylindrowego silnika, rozbił się tu zaledwie kilka lat temu. Dopiero w następnych schronisku, którego dach wykonany jest w dużej części z fragmentów tego właśnie statku powietrznego, dowiadujemy się, że katastrofa we mgle miała miejsce w latach 70-ątych. Radziecka stal nierdzewna pozostaje niewzruszona czasem i korozją na lata, szkoda, że aparatura nawigacyjna w maszynach tego typu (lub pochodzących z podobnych czasach Tupolewach) jest mniej niezawodna...

V jak Viktoria, albo jak Wilki!
Kontynuujemy nasze zejście jeszcze przez wiele godzin. Po zmroku docieramy do piętra bukowych lasów, w których mimo ciemności trwają prace zwózki drzew. Wokoło niesie się głośne i zażarte ujadanie psów, które jak się dowiadujemy są tu by odstraszyć wilki. Po tej informacji z lekkim lękiem świecimy czołówkami poza naszą ścieżkę, raz po raz natrafiając na błyski ukrytych za zaroślami zwierzęcych oczu. 
Będąc jednak po przeciwnej stronie niż nasza zagroda, jesteśmy skazani na wielogodzinną drogę wokół całego tego konglomeratu. Jednak pierwsze oznaki cywilizacji pomagają nam rozwiązać ten problem. Pierwszy napotkany samochód (Dacia:) zabiera Borata i Żuka po naszego Patrola, nikt nie jest do końca pewien, czy za, czy wbrew woli kierowcy. Jednak niedługo, ku naszej wielkiej radości, głośny ryk silnika zwiastuje nasz szybko zbliżający się w tumanach kurzu czołg.  


Drum bun!
Do zagrody docieramy przed północą, gdzie dowiadujemy się, że drwale z Maramureszu postanowili zakończyć sezon strajkiem wobec braku możliwości naprawy swojego ciężkiego sprzętu. Jutro wracają do domu.  Okazują się być niezwykle sympatycznymi i dobrymi ludźmi, opowiadają o swoich rodzinach, o tym jak cieszą się z powrotu do domu ...i o tym, że na dworzec mają około 20 km. Rano Patrol zmienia swój skład osobowy i odwozi szczęśliwych drwali do najbliższego miasta w którym tory kolejowe łączą tą zapomnianą przez Boga krainę z cywilizacją. My pakujemy się i niedługo ruszamy w kolejny, objazdowo - terenowy etap naszej przygody. Drum bun - znaki życzące kierowcom szczęśliwej drogi.
  
 Pozostałe zdjęcia:
Nie wszyscy odczuwają chłód w równym stopniu...
 

 

1 komentarz:

  1. Silnik podobno jest z Mi-1, też koło niego przechodziłem! Zdjęcia fajne pozdrawiam! PS. Ja miałem widoczność na 50 metrów....

    OdpowiedzUsuń