sobota, 15 sierpnia 2009

Bezkresne stepy Laponii

sierpień, anno domini 2009
Najdalej, jak sięgam pamięcią... to niedaleko - sierpień 2009, Laponia;)

Zwariowany początek - pośpiech i chaos.
Wyjeżdżamy w 5tkę, a może w 4kę? - ja do końca nie wiem czy robota mnie puści. Ostatni koszmarny dzień w pracy nie pozwolił dokończyć przygotowań - brakuje bagażnika na dach i pomysłu, jak się zapakować cały ten majdan. Widok sterty plecaków i pakunków z jedzeniem nasuwa mi tylko jedną myśl - NIE DAMY RADY!



Kompresja
Konstruktorzy naszego niedużego Lancerka pewnie nie zakładali możliwości wzmocniania konstrukcji poprzez wypełnienie jej pustych przestrzeni torebkami z kaszą i ryżem (dziurkowanymi wcześniej igłą dla pozbycia się zbędnego powietrza). Wypchane przestrzenie wokół koła zapasowego, wszystkie znane i nie  znane schowki, w końcu śpiwory rozłożone na siedzeniach, plecak na kolana i tylna półka załadowana pod sufit - JEDZIEMY!

Droga daleka a czasu brak, 210km/h.
Pakowanie opóźniło wyjazd o dobre 3 h, prom z Gdyni o 11 rano, raczej nie poczeka. Podejmujemy to karkołomne wyzwanie chyba tylko dlatego, że telefony biur żeglugowych są w nocy głuche.
Na prostych 210(!), Ola zmienia Kubę nad ranem, jedziemy trochę wolniej, bo ruch i wyprzedzanie. Wszyscy prowadzą - kibicują Oli, wypatrują aut z naprzeciwka, wszyscy przegapiamy też pały ...ale oni nas nie! Typowa maszynowa, policyjna ignorancja przypadków wyjątkowych = 300zł pokuty i nieśpieszne wypisywanie mandatu, który my porywamy jak sztafetę i pędzimy dalej. Jedyna dobra rzecz ze strony policji - oszacowali, że mamy szanse!

Jest, jest, jeeest!!
Nieukrywana radość kapitana Brna
Rzutem na taśme wjeżdżamy na prom Finnlines do Helsinek. Pakujemy pod pachę to, co niezbędne na najbliższe 20 godzin (głównie śliwowicę i pifko). Rozkoszujemy się początkiem wakacji, który w końcu i nieodzownie nadszedł. Słoneczny pokład potem klaustrofobiczna kajutka bez okien (tanio) dają nam komfort wypoczynku po szalonej jeździe i dokazywaniu na promie. Budzik przywraca nas do życia przed 9-tą rano, w nowym dniu w nowym świecie!


Finlandia
Spokój... to błogie uczucie przychodzi wraz z wdychanym powietrzem. Jedziemy - jak wszyscy - niespiesznie w stronę Helsinek. Tu bez trudności znajdujemy parking, WiFi (skoro jednak udało się wyjechać, to mogę w końcu zabukować bilety na powrót) i chleb za 4€ - yghhhh!
"Nowoczesna starówka" i port z wielkimi promami to wszystko na co rzucamy okiem.

Na północ!
Do Lahti i na górę na skocznię gdzie łamiemy sobie języki próbując powiedzieć "cześć" w tym dziwnym języku.

Syty początek nie wróżył chudego końca
Dalej zaczyna się powtarzalna do znudzenia sekwencja jezior i lasów. Początkowy zachwyt przechodzący jednak szybko w uczucie monotonii, podtrzymujemy "schodząc na ziemię" gdzieś nad leśnym jeziorkiem z daleka od drogi. Tu chatki, łódki, pustki i GRZYBY! Wieeelkie grzyby, rosnące na każdym kroku i budzące mój niepokój gdy trafiają na nasz stół. Posiłek jak u Tiffaniego, pomidorki, serki, szyneczki, cuda wianki, które zakontrastują jeszcze wyraźnie z tym, co zostanie na końcu wycieczki.

Chrzanić koło i Mikołaja!
Gdzieś w nocy mijamy niezauważenie koło podbiegunowe. Na drodze E8 z Tornio do Pello (trasa z Oulu do Kiruny) nie ma chyba wyraźnie zaznaczonej granicy polarnych dni i nocy. Rovaniemi tym razem uznajemy z komerchę i przemykamy kilkanaście km niżej w kierunky Szwecji. Wcześniej zaglądamy jeszcze nad Bałtyk - jet kamieniście, surowo i zimno i nawet dobry hotel stojący przy brzegu nie rozwesela tej okolicy.

Szwecja
Brak wyraźnych zmian krajobrazu, może droga przez noc pozbawia nas dodatkowych wrażeń, ale nawet w biały dzień trzeba by ich tu szukać. Dopiero rok później doceniłem malowniczy i ciekawy bieg tutejszej rzeki,   stanowiącej jednocześnie granicę między Szwecją a Finlandią. Teren zaczyna falować dopiero przed Kiruną a w drodze do Abisko towarzyszy nam wielkie jezioro Tornetrask. Nocleg w borówkach przy drodze - nawet nie trzeba pompować karimatki. Oprócz borówek mnóstwo grzybów.
Skandynawowie nie zbierają ich i najwyraźniej nie lubią więc dla polskiego grzybiarza to raj, choć z drugiej strony ich ilość i powszechność zmniejsza ragość z ich znajdowania.

A - jak Abisko
...a raczej jak początek. Tu wypakowane po brzegi auto zamieniamy na wypakowane do granic możliwości plecaki. Namiot, karimatka, spiwór, coś do ubrania (głównie od deszczu), jedzienie, szpargały i duperele i robi się 32kg...uffff! Ale humor dopisuje, idziemy wolno przez brzozowe niskie laski pocięte górskimi potokami. W dali "quicksilverowata" skała - symbol Abisko, ale my idziemy bardziej na zachód - królewskim szlakiem - Kungsleden.

Tratataj, tratataj...
Teren raczej płaski, mijamy charakterystyczne, widokowe "Meditationplatz", brzózki robią się niższe i coraz rzadsze, nagle wśród nich niespodziewane (hehe;) zjawisko - RENIFER!


Gnani zachwytem i jego domniemaną wyjątkowością, na złamanie karku gonimy wielkiego osobnika.
Jeszcze wtedy nie zdajemy sobie sprawy, że w Laponii renifery są jak gołębie w Krakowie, osobnik ten, lub podobny, wraz z całym stadem będzie jutro skubał trawkę wokół naszego namiotu. Ale my jeszcze o tym niewiemy.

Ścisły park narodowy Abisko w granicach którego biwak jedynie w schroniskowej chatce lub 30 minut dalej za granicami parku. Po drodze helikopter dziwinie i nisko krążący nad okolicą, potem okazuje się, że z tym też tak jak z reniferami - nic wyjątkowego.
Scieżka przechodzi w trapy - rozłożone na mokradłach dwudeskowe podesty, które szybko zostają przez nas nazwane "autostradą", ciągną się kilometrami niekończącej się doliny. Po drodze dziwne ziemianki - kopczyki pokryte mchem i darnią z wystającym z najwyższego ich punktu zardzewiałymi kominkami. Tradycyjna sauna lub też rodzaj zakrytego paleniska, stanowią malowniczy relikt przeszłości. 




Zrzucić ciężar!
Plecaki ważą za dużo, pasy ramionowe i biodrowe piją niemiłosiernie a sam plecak trzeszczy przy bardziej gwałtownych ruchach, sprawiając wrażenie chomonta. Biwak przy opuszczonej zimowej stadninie reniferów ma nam pomóc w odciążeniu bagaży - znika większość alkoholu (będziemy tego żałować). Ognisko ze znalezionych opodal niedopalonych brzozowych polan, cisza, piękno, samotność i renifery...

Wytrzymać ciężar...
Utylizacja zbędnego (lub niezbędnego) balastu nie dużo dała. Troche niewyspani turgamy się na samym końcu stękając od czasu do czasu i modląc się o szybki koniec. Po drodze jedno z jeziorek, kusi szmaragdową barwą nie zwiastując drastycznie niskiej temperatury wody. Ale my się kąpiemy i dygocąc z zimna pozbywamy się resztek powczorajszych dolegliwości.

Kryzys
Krysys jaki przychodzi wieczorem zmusza nas do przepakowania plecaków i dociążenia innych. Zjadamy co najcięższe i pocieszamy się, że jakoś to będzie. Dopiero kilka tygodni później w Rumunii docenię komfort, jaki Laponia daje przez obfitość wody pitnej, po którą wystarczy się schylić a nie wnosić na grań w plecaku. Jednak moje kolano odmawia współpracy i dalszy marsz możliwy jest jedynie w usztywniającej "ortezie" Pabla. Jakoś kuśtykam.

Dokoła krajobraz zmienia się na bardziej górski, ściany szerokiej doliny rosną z każdym krokiem a spośród mgieł i niskich chmur wyglądają lodowce i wodospady. Myślę sobie że jeszcze wcale nie padało, dokładnie w momencie gdy zaczyna kropić. Owijamy iluzorycznie nasze pękate plecaki foliowymi pelerynkami i brniemy dalej w kierunku przełęczy w okolicach chatek Tjaktia (1140m n.p.m) potem Salka.


Tłenti kej evry dej.
Robimy dziennie pomiędzy 20 a 25km, z odpoczynkami zajmuje to jakies 9 godzin. Reszta dnia to gotowanie, przygotowywanie namiotów i rest... no i rozmowa z napotkaną sympatyczną Szwedką - Josefin.

Cała trasa z Abisko pod Kebnekeise to około 90km, nam pozostanie jeszcze ponad 20 na zejście do Nikolauty.








Okolice Kebnekeise
Najwyższ szczyt Szwecji - Kebnekeise 2103m n.p.m chowa się przed nami aż do końca. Chmury ostatecznie podnoszą się odsłaniając strome ściany doliny i zaśnieżony szczyt. Śpimy przy Kebnekaise Fjallstation i spoglądamy na niego z wielkimi chęciami, przez chwilę rodzi się w głowie plan, ale towarzysze ściągają nas na ziemię przypominając napięty harmonogram. Okolica robi duże wrażenie swą górzystością, jest zdecydowanie inaczej niż wokół nieco nizinnego Abisko.
Skaliste ściany wydają się wyrastać pionowo z doliny (o polodowcowym kształcie literki U), a jej dnem wije się kręty potok, miejscami żłobiąc głębokie koryto, miejscami rozlewając się krętymi meandrami.

Baza pod Kebne tętni życiem, schronisko robi wrażenie czystością i przemyślną organizacją. Wypożyczalnia sprzętu i dokładna prognoza pogody stanowią dobry wstęp do zdobywania szczytu.
Nie rozumiemy wtedy po co tyle zamieszania.Górka o wysokości względnej odpowiadającej Czerwonym Wierchom a tu tyle przewodników, ostrzeżeń itp. Dopiero podczas następnej wyprawy zrozumiałem, że to nie tak hop-siup jak na pierwszy rzut oka wygląda.
Zostawiamy szczyt na następny raz, schodzimy  monotonną drogą wzdłuż długiego jeziora Laukkujarvi, zostawiając ze sobą złocone słońcem powierzchnie lodowców.

W przyrodzie zaczyna powoli dominować jesień, my cieszymy się słońcem i jej urokami.

Prysznic - najlepszy wynalazek ludzkości!
Droga zdaje się nie mieć końca. Nad malowniczym jeziorem przystań stateczku stanowiącego opcję "dla leniwych" nas jednak nie stać na lenistwo, pedałujemy dalej. Nad głową latają nam jeszcze bardziej leniwi - transportowani helikopterem już ze stacji pod Kenbe, w dół, aż do samej Nikkolauty. Ta opcja marzy mi się zimą, jak zresztą cała ta okolica, która stanowi niewątpliwie mekkę prawdziwego "backcountry" w całym tego słowa znaczeniu.

Siłą rozpędu docieramy do cywilizacji - stacja turystyczna Nikolauta jest ostatnim przystankiem autobusu z Kiruny i pierwszym dla nas miejscem w którym zażywamy rozkoszy prysznica. Skromne 20 koron za ten luksus zdaje się być niczym, reszta cen - wliczając autobus - jest już bardziej odczuwalna.
Po drodze do Kiruny jeszcze jeden przystanek - "kontrola reniferowa". Test, czy nie jedziemy za szybko i czy zdążymy wyhamować przed rosłym osobnikiem mającym w nosie cały ten nasz autobus.
Niedługo po tym, jak nieczujący przed nikim respektu symbol Laponii zszedł nam z drogi, przesiadamy się na pociąg do Abisko.

Guzik z pętelką.
Zamykamy pętlę a Lancerek czeka na nas na parkingu przed stacją, spokojnie jakby z nadzieją, że już nie mamy czym nafaszerować go po brzegi. Niestety przepakowywane po stokroć rzeczy jakoś nie chcą się upchnąć i znów ściskamy się jak sardynki. W ferworze walki - prawdopodobnie wraz ze śmieciami - pozbywamy się nawigacji satelitarnej co zmusza nas do rozpoczęcia zabawy w kartografów.



W bok!
Po 8-io dniowej wycieczce ruszamy w drogę powrotną, nie spodziewając się jaka będzie piękna.
Zanim obraliśmy kierunek na południe, ruszyliśmy na zachód do granicy z Norwegią i dalej na bajeczniy półwysep Lofoty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz