piątek, 16 lipca 2010

Słowacja motorkowo

lipiec, anno domini 2010

Nie każdy weekend jest słoneczny
...ale też nie często trafia się tyle szczęścia, by manewrując między burzami, deszczami i piorunami, drwiąc z deptającej ci po piętach niepogody dotrzeć do domu o suchej nitce. Mi choć raz się udało!;) 


Trasa:
Start - Zakopane, meteo złe z tendencją do pogarszania. Zapowiadane burze nadchodzące z kierunku północnego, więc ja kieruję się w przeciwnym. Rekordowe upały na południu nie wróżą jednak stabilnej pogody, a spod czarnego skórzanego rynsztunku dobiega odgłos mojego skwierczącego ciała. Ale zgodnie z jedną ze złotych zasad moto-wariatów z Ostrej Jazdy - "niezależnie jak wysoka temperatura, gorąco przestaje się robić przy 120km/h" (a padać przy 150..ale nie sprawdzałem) - pęd powietrza i uciekająca pod kołami droga współtworzą cudownie komfortowy klimat.      


Via: 
1) Liptovski Mikulas, odwiedziny u Karki i Ajki. Obiad z sympatyczną rodzinką Froda, który mało co nie kładzie kresu moim planom, po tym jak jeden ujek z drugim pragną wlać we mnie kolejne kieliszki borowiczki. 


2) Banska Bystrica i Banska Stiavnica - urokliwe, zupełnie nie pasujące do reszty Słowacji mieścinki. Bystrzyca znacznie większa, Stiavnica malutka, obydwie miejscowości to wspomnienie bogactwa i świetności czasów wydobycia złota (nazwy pochodzą od słowa "bana" - kopalnia). 

Przyjemność z jazdy krętą leśna drogą wśród pięknych widoków, zapachów  i hałasu dudniących donośnie pustych wydechów, burzy niespodziewany ślizg obydwu kół w zakręcie. Prawdopodobnie piasek naniesiony przez niedawną ulewę. Niespodziewana, odruchowa podpórka ogromnego ciężaru motocykla kończy się chwilową bezwładnością jednej z moich nóg oraz solidnym przeszlifowaniem buta aż do blachy. Zszokowany i pewnie blady jak ściana pauzuję dłuższą chwilę na przydrożnej polanie, później jeszcze długi czas napięcie i dyskomfort nie pozwala mi odprężyć się w skręcie. Ale w końcu ....entuzjazm pokonuje strach i rolgaz odkręca się o kilka stopni więcej. Pędzę przez równiny południowo-zachodniej Słowacji w kierunku na Nitrę. Teren płaski jak okiem sięgnąć, ukrop jak w piekle, kilkukilometrowe proste aż się proszę by wycisnąć z poczciwego maruderka ile tylko się da. 


Do celu docieram późnym popołudniem, Maro czeka już z zimnym pifkiem, a Monia oszacowawszy ile czasu się nie widzieliśmy, siada na rower i jedzie po większe zapasy. Mały Martin ma ze mną trochę problemów, mówię jakimś dziwnym dialektem nie wspominając już o akcencie, więc na początku trochę się nie dogadujemy. 
Ale i tak jestem fajny, bo mimo 35 stopniowego ukropu biegam po ogrodzie próbując zrozumieć co fajnego jest w uderzaniu piłki obolałą od podpartego szlifu nogą. Mecz kończy się tuż przed momentem, w którym niewątpliwie bym zemdlał, radość z tego faktu rekompensuje mi to, że przegrałem z 6-cio latkiem:) 


Siadamy na motor, robimy zdjęcia (które jak zwykle w większości później nie wyjdą), oglądamy kanciasty ale przyjemny domek Marka wraz z jego ogrodem wielkości lotniska. W końcu siadamy do stołu i debatujemy do późna. Przyjemny wieczór psuje jedynie prognoza pogody - silne burze w nocy i przez dzień, tylko wcześnie rano kilkugodzinne pogodowe okno,  które postanawiam wykorzystać. 
Maro i synek Martim- młoda nadzieja
Słowackiego futbolu.
...a na mecze będzie jeździł czoperem:)
Martin z polskim ujkiem


Za tą tablicą już tylko zawracają wrony...przed nią mieszka Maro, Monia i Martin.

3) Kremnica. Budząc prawdopodobnie całą wioseczkę wyruszam w drogę przez Nitrę. Pozostawiając jedne burzowe chmury za sobą a jednocześnie nie chcąc dogonić tych przede mną, mam trochę czasu na zwiedzenie kolejnej pamiątki "złotych czasów" XIV wieku - Kremnicy. 


Wniesienie na kościelną wieżę siebie wraz z całym motorkowym, skórzanym rynsztunkiem, to nie lada osiągnięcie. W nagrodę jednak dostaję piękny widok z góry na miasteczko i całą malowniczą okolicę. Przed załamaniem pogody udaje mi się jeszcze zjeść śniadanie w maleńkiej kawiarence i z nieukrywaną satysfakcją przetoczyć się wolno wąskimi uliczkami miasta, wśród którego murów odgłos pustych wydechów zdaje się godnie zapowiadać zbliżającą się burzę. 













Do Zako docieram wieczorem równie suchy co zaskoczony ale już bez przygód.


 Zdjęcia z innych wycieczek: 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz