piątek, 14 stycznia 2011

Le Sybelles - czyli Francja za dwieście euro

styczeń, anno dommini 2011 
- Jedziesz?
- No nie wiem...
- Ale to JUTRO!
- Rano zobaczę, meteo pokaże...nie mam jakiejś wielkiej napinki...
Tym razem nawet nie dziwiłem się słysząc ten tekst z ust Jancia konsekwentnie powtarzającego go prawie do ostatniej chwili. Istotnie, aktualne warunki meteo i niska pokrywa śniegu w Les Sybelles w żaden sposób nie układały się w korzystną konfigurację. Niemniej jednak.. zawsze to lepiej niż w robocie, no i nie padało od około 25dni, więc ja kombinowałem tak, że...

W końcu przecież musi sypnąć!



...ale się przeliczyłem. Zmaltretowani po 24h drogi w autobusie, wysiedliśmy w uroczej miejscowości St. Sorlin d'Arves, prosto w objęcia...rzęsistego deszczu. Jancio (u którego lobbowałem za wyjazdem przez ostatni miesiąc) nie zabił mnie chyba tylko dlatego, że ledwo stał na nogach. Po mniej lub bardziej sprawnym przepaku i rozlokowaniu w typowych, ciasnych francuskich "szaletach", zapadła jednogłośna decyzja - idziemy do sklepu po tygodniowe zapasy wina z zamiarem zabunkrowania się w norze na tydzień. W tych warunkach nic lepszego nie uda nam się zrobić, no chyba, że 10 metrowy, hotelowy basen stanowi dla kogoś alternatywę.
Mała wioseczka, którą przeszliśmy pieszo w niecały kwadrans jedynie utwierdziła nas w przeświadczeniu, że nie ma alternatywy. Pobrzękując butelkami w plecakach zjechaliśmy na dół wygodnym skibusem i oddaliśmy się, temu, co poza narciarstwem najlepiej nam wychodzi - odkorkowywaniem kolejnych butelek. Muszę tu wspomnieć o bardzo pozytywnej osobie Jaromira, którego sympatyczne towarzystwo i wzorowa postawa pocieszało nas w ten deszczowy wieczór...

Deszczowy wieczór?! Przecież jest biało! :)
To przyszło niespodziewanie, jak grom! Deszczową ciemność za oknem rozjaśniła lekko biała kurtyna, która zapadła w niedługi czas po zmroku. Najwyraźniej temperatura przekroczywszy magiczną granicę zera stopni i zamieniła strugi deszczu w bardzo intensywny opad mokrego, ciężkiego ŚNIEGU! Intensywność opadu zdumiała nas wszystkich, po pewnym czasie korki powędrowały spowrotem do szyjek niedopitych butelek, a my z niedowierzaniem rozeszliśmy się po pieczarach, żeby rano być gotowym...

Gotowym na raj!
Reszta wyjazdu niczym nie przypominała jego niewesołego początku. Rano obudziły nas detonacje dynamitu i ciśnieniowych armat wyzwalających lawiny w newralgicznych miejscach wokół tras. Dość sprawnie dostaliśmy się na górę najłatwiej dostępnymi wyciągami by od razu przy nich założyć kilka pierwszych śladów. Potem "oranie" potoczyło się jak reakcja lawinowa, za każdym kółkiem co raz więcej linii i nieśmiałe spojrzenia w nowy teren którego jeszcze nie znamy. Tak, rekonesans przypadł nam w tym razem " w boju", z trudem odrywaliśmy się od aktualnej miejscówki, nigdy jednak nie żałując nowo znalezionych miejsc.

Alaska, Columbia, uuuu i łona tejk ja...
Po pierwszym dniu wydawać by się mogło, że nie może być już lepiej. Ale w nocy dołożyło kilka centów i rano zabawa rozpoczęła się na nowo! Miejsca jakie odkryliśmy zapierały dech w piersiach.
Było to kilka bardziej stromych zboczy "między armatami" o solidnym nachyleniu i nie do końca pewnej stabilności, był las młodniaków w którym latało się wyskakując wesoło w powietrze przy każdej okazji.




Było całe ciekawe ramię prowadzące "do drzewka" ze stromymi ścianami i kilkoma fajnymi żlebkami.


Była Columbia która zachwyciła nas nasłonecznionym, wiosennym śniegiem i ogromem otwartej przestrzeni i Alaska którą dłuugo analizowaliśmy zanim odważyliśmy się wybrać jako nie do końca pewną ale jak się okazało piękną drogę powrotną do naszej wioski.





Zajęcia fakultatywne i inne przygody
to głównie winko, kalambury (zdominowane przez Sarę - stąd Kalamburka) i piękne, tanecznie imprezowe zakończenie wyjazdu - Le grotte du Yeti!
Na stoku oczywiście też nie obeszło się bez przygód. Mała lawinka goniąca Docenta, kopniak w brodę własnym kolanem podczas pokonywania trawersu przez Lodzika, wycieczka Lodzika na drugi koniec resortu...tuż przed zamknięciem wyciągów (powrót stopem:) To tylko tak, żeby było co wnukom opowiadać:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz